Pistacjowe pączusie

W drugi dzień świąt zaczęło mnie boleć gardło.

Zanim przejdę dalej, muszę coś wyjaśnić: tak, w połowie lutego piszę o grudniowych świętach i tak, zmierzam do czegoś konkretnego. Więc bolało mnie gardło – i to bolało jak nigdy wcześniej. Płukałam je, piłam na zmianę barszcz i herbatki, i starałam się nie myśleć o pulsującej żywym bólem tkance, obierając mandarynki i podkładając szuje w grze Andrzeja Mleczki (dla zainteresowanych – Korporacja). A potem wróciliśmy do Poznania i dostałam w nocy gorączki. Czterdzieści stopni. Gdyby ktoś pytał.

Następne dni pamiętam jak przez mgłę – głównie spałam, a kiedy się budziłam, chciało mi się płakać z powodu gardła. W końcu przyszedł jednak ten moment, kiedy gorączka spadła, a ból zelżał – tutaj przechodzimy do clou historii – i właśnie wtedy postanowiłam wysłać męża do biblioteki. Wrócił z książką Remigiusza Mroza – pierwszym tomem z serii o Chyłce. Nie żeby sam podjął decyzję – dałam mu jasne instrukcje. Z czystej zawodowej ciekawości postanowiłam sprawdzić, w czym tkwi fenomen tej historii.

Książkę przeczytałam szybko, lecz z dużą dozą krytycyzmu. Byłam ciekawa, co będzie dalej, więc wypożyczyłam kolejny tom… I w ten sposób przeczytałam już siedem części (tak, mówimy o okresie styczeń – połowa lutego). Muszę przyznać, że fabuła wciąga, a bohaterowie się wyróżniają – i o ile pierwszy tom momentami zdawał się wymuszony i zbytnio dopracowany, o tyle następne płyną jak masło w trakcie kręcenia sosu holenderskiego.

Odbiegłam jednak od tematu, a mianowicie od tego, że w pierwszej książce wypożyczonej z biblioteki ktoś naniósł na marginesie poprawkę – uznał za stosowne przekreślić fragment wyrazu i dopisać na górze swoją wersję. Po pierwsze jego uwaga nie była słuszna (dobrą wersję zamienił na dobrą – obie były poprawne), a po drugie – pobazgrał książkę!

Jeśli się nie domyśliliście, to od początku chodziło o popisany margines. Ludzie kochani! Nie mażemy po książkach! Jestem w stanie to zaakceptować, jeśli jest to czyjaś rzecz i ten ktoś ma fantazję, by sporządzić jakieś notatki. Okej, boli mnie serce, ale niech pisze, skoro to jego własność. Nie urządzajmy jednak takich swawoli w książkach z placówki ani tych, które ktoś nam pożycza. Dawno temu jakieś dziecko popisało długopisem całą wyklejkę w mojej księdze baśni. Od tego czasu nie dość, że wiem, co to wyklejka, to jeszcze dbam o te rzeczy z większą starannością. Zastanawiacie się, czy ten wpis służył przypomnieniu elementarnych zasad obchodzenia się z książkami z biblioteki? Owszem.

Ale! Wiem, że przyszliście tutaj na pączki, więc lecimy z tematem. Przypomnę, że rzeczą absolutnie niezbędną, by te słodkości wam wyszły, jest termometr cukierniczy. Odpowiednio rozgrzany olej to gwarancja sukcesu.

Więc tak: do miski przesiewamy 250 g mąki. W rondlu grzejemy 100 ml mleka, a kiedy osiągnie temperaturę 30-40 stopni (czyli będzie letnie), dodajemy do niego 15 g świeżych drożdży, łyżeczkę cukru i trzy łyżki mąki (tej przesianej, z miski). Zaczyn (czyli pęczniejące drożdże) odstawiamy na kwadrans.

W drugim rondlu podgrzewamy 40 g masła (roztapiamy). W osobnej misce roztrzepujemy dwa żółtka z trzema łyżkami cukru, odrobiną esencji waniliowej i czubatą łyżką śmietany 18% (25 g). Następnie wyrabiamy ciasto (za pomocą robota z hakiem lub ręcznie), na końcu dodając łyżkę rumu. Odstawiamy masę na półtorej godziny.

W tym czasie bierzemy się za pierwszy etap produkcji kremu. Roztapiamy w kąpieli wodnej tabliczkę białej czekolady (czyli do rondla nalewamy wodę, podgrzewamy, a na górę kładziemy blaszaną miskę – czekolada roztopi się pod wpływem pary wodnej). Do czekolady dodajemy 150 g pasty pistacjowej (serdecznie polecam pastę marki Krukam – nie jest to żadna współpraca, po prostu przetestowałam wszystkie możliwe pasty pistacjowe i ta jest najlepsza, bo nie zawiera nic oprócz orzechów). Taką pistacjowo-czekoladową bazę na chwilę odstawiamy.

Wracamy do ciasta – odpowietrzamy je, uderzając w nie pięścią. Dzielimy je na równe kawałki po ok. 40 g każdy, formujemy bułeczki, odkładamy je na omączony blat, nakrywamy ściereczką i odstawiamy na pół godziny.

Następnie rozgrzewamy olej do 170 stopni. Zawsze smażę pączki w woku. Bułeczki wkładamy na olej gładką stroną do dołu. Pączki smażymy po dwie minuty z każdej strony (do odwracania można użyć drewnianego patyka do szaszłyków). Następnie odkładamy na papier i po chwili wrzucamy do miski z cukrem, obtaczając pączusie. Odkładamy je na bok, by ostygły.

Teraz krem – ubijamy dokładnie 300 ml śmietanki 30%, a następnie porcjami dodajemy do niej pastę pistacjowo-czekoladową. Krem przekładamy do rękawa cukierniczego z dość dużą tylką i nadziewamy paczki, robiąc dziurę od góry. Otwory po wbiciu tylki dekorujemy kremem.

Teraz najprzyjemniejsze – jemy! Wspaniałego tłustego czwartku, kochani! I pamiętajcie – nie smarujcie po książkach, chyba że należą do was!

___________________

lista składników na ciasto: 250 g mąki, 2 żółtka, 15 g świeżych drożdży, 100 ml mleka, 25 g śmietany 18%, 30 g cukru, łyżka rumu

lista składników na krem: 300 ml śmietany 30%, tabliczka białej czekolady, 150 g pasty pistacjowej (same orzechy)

(Visited 208 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]