Chałka doskonała
Jako że jestem zwierzęciem kuchennym, a na dodatek energicznym, u mnie zawsze jest wesoło i na ogół ładnie pachnie (umówmy się, że gołąbki są wspaniałe, ale zapach gotowanej kapusty to czysta bletka). Zatem kiedy tylko mam ku temu okazję, a więc przede wszystkim w weekend, kręcę się po moim królestwie i wymyślam kolejne specjały, które jemy przez następny tydzień. W ten sposób odpoczywam, układam sobie w głowie myśli i pracuję nad emocjami. Same zalety, proszę państwa!
Ale wróćmy do mojej energii. Od kilku dni po prostu mnie nosi, bo ograniczyłam spacerki ze względu na bolące gardło. O losie! Według mnie nie ma bardziej uporczywej dolegliwości niż ból gardła. Nie znoszę go od wczesnego dzieciństwa, odkąd tylko sięgam pamięcią. Kiedy boli mnie gardło, nie jestem w stanie logicznie myśleć, podejmować decyzji ani jeść ze smakiem. To ostatnie, jak możecie się domyślić, jest dla mnie najbardziej przykre.
Zatem siedzę w domu, próbuję ogarniać rzeczywistość i ulżyć sobie w cierpieniach. Poniedziałek był najgorszy. Przez większość czasu próbowałam nie myśleć o gardle, ale myślałam o nim średnio trzy razy na minutę (trudno nie myśleć o czymś, co pulsuje żywym bólem). Piłam ciepłą wodę, herbatę, kawę, rosołek, od picia bulgotało mi w brzuchu, ale gardło nadal dawało znać, że jest i ma zamiar dać mi popalić. O słodki jeżu w morelach!
We wtorek postanowiłam sięgnąć po ostateczne rozwiązania. Przygotowałam mąkę, masło, mleko i drożdże. Zarobiłam ciasto. Zaplotłam warkocz. Upiekłam chałkę. Zjadłam trzy kromki z masłem i dżemem morelowym. I odetchnęłam: poczułam, że będzie lepiej! No i powiem wam, że rzeczywiście było!!!
***
Teraz rozwinę wątek tego, co podziałało na moje gardło lepiej niż orofar (nie ma to jak medycyna naturalna, wierzcie mi…).
Gdybym miała wybrać jeden rodzaj wypieków, który zostanie ze mną na zawsze, z pewnością wybrałabym ciasto drożdżowe. Darzę je szczerą, bezinteresowną miłością. Uwielbiam drożdżówki ze śliwkami albo truskawkami, najzwyklejsze ciasto podsypane obfitą ilością kruszonki, maślane bułeczki, rogale, cynamonki, szwedzkie kardamonki, no i oczywiście puszyste chałki.
Te ostatnie wypiekam ostatnio coraz częściej. Są idealne w przypadku małej rodziny (choć w większej tym bardziej się sprawdzą). Jeśli nie uda się ich zjeść w dniu pieczenia (tutaj rekomenduję masło i ulubiony dżem), można je spokojnie odświeżać przez kilka dni z rzędu. Wystarczy ukroić dwa grube plastry (dla jednego kawałka nie warto zabierać się za robotę, uwierzcie mi), posmarować je masłem i obsmażyć na porządnie rozgrzanej patelni. Taka postawiona na nogi chałka smakuje mi chyba jeszcze bardziej niż ta świeża!
Teraz proporcje idealne – jakiś czas temu podawałam wam przepis na chałkę do dzielenia, ale przyznam, że tę lubię bardziej. Jest wyższa, bardziej mięsista, a zarazem puchata, zachowuje świeżość przez trzy dni (żadna chałka nie przetrwała u mnie dłużej niż trzy dni – zjadam je z prędkością światła) i przede wszystkim ma kruszonkę.
No to lecimy: wlewam mleko do rondla (125 ml), podgrzewam do temperatury 40° (używam małego kulinarnego termometru, ale mleko ma być po prostu ciepłe; nie może wrzeć), rozpuszczam w nim 25 g świeżych drożdży, dodaję po łyżeczce mąki i cukru, mieszam i odstawiam do napuszenia. W tym czasie do dużej miski przesiewam 250 g mąki (tak, tylko tyle) i dodaję szczyptę soli. W osobnej miseczce rozbijam jajko z opakowaniem cukru waniliowego i dodatkową łyżką cukru. Na małej patelence rozpuszczam 40 g masła. Przygotowuję też kruszonkę: odmierzam 22g masła, dodaję dwie łyżki cukru i około 35 g mąki, całość zagniatam palcami i wkładam do lodówki.
Kiedy rondel z drożdżami będzie przypominał gotowy do erupcji wulkan, mieszam wszystkie składniki na chałkę, zagniatam dość luźne, ale elastyczne i odchodzące od dłoni ciasto, miskę nakrywam ręcznikiem i odstawiam do podrośnięcia.
Następnie przekładam je na omączony blat, dzielę na trzy części, każdą część formuję w większy rulon i zawijam z nich mały, gruby warkocz. Przekładam go do nasmarowanej masłem małej keksówki (o długości 20 cm). Ciasto smaruję rozmąconym jajem, posypuję kruszonką i ponownie nakrywam ręczniczkiem. Zostawiam na 20 minut.
Po tym czasie chałkę przekładam do nagrzanego do 175° piekarnika (termoobieg). Piekę jakieś 22 minuty, nie więcej niż 25.
Niestety! Ciepły bochenek musi trochę ostygnąć, zanim da się go pokroić w plastry. No chyba że chcecie go rozszarpać i zjeść, jakby jutra miało nie być – wtedy możecie zacząć konsumpcję od razu.
Wszystkiego pysznego! Bądźcie zdrowi!
***
składniki na małą chałkę (keksówka o długości 20 cm): rozczyn (25 g świeżych drożdży, łyżeczka mąki, łyżeczka cukru, 125 ml mleka), 250 g mąki, dwa jajka (jedno do ciasta, jedno do posmarowania gotowej chałki), opakowanie cukru waniliowego, łyżka cukru, 40 g masła
składniki na kruszonkę: 22 g masła, 2 łyżki cukru, 35 g mąki


Ania says:
Nie jest grzecznie, skorzystać i nie podziękować. Ta chałka mogłaby być moim ostatnim posiłkiem! Za pierwszym razem, kiedy ją upiekłam( na szczęście z podwójnej porcji) zawitało u mnie w domu pół ulicy a przynajmniej jej dziecięca część. Za drugim razem byłam bardziej przebiegła😀 Niestety, jest obłędna. Niestety nie mogę poprzestać na jednym kawałku. Dziękuję🙌
magda says:
Och! Dla takich komentarzy warto dzielić się przepisami. Dziękuję 🙂 I smacznego życzę!