Niebanalna granola

Ten przepis (wpis) jest dla tych, którzy nie mogli doczekać się moich słów…

 

Kiedy wymyślam jakiś przepis, zawsze opracowuję plan działania. Zapisuję listę składników. Układam kolejne kroki. Notuję w pamięci, o czym muszę pamiętać. Zastanawiam się, jak zrobiliby to inni – moje kulinarne autorytety. I kiedy mniej więcej to czuję, zaczynam działać. Rzadko udaje się za pierwszym razem. To się oczywiście zdarza, ale nieczęsto. I kiedy mi nie wychodzi, nigdy się nie poddaję. Zawsze zaczynam od nowa – jeszcze raz analizuję listę składników. Zmieniam proporcje. Przesuwam kolejność kroków albo doskonalę poszczególne działania, by dały pożądany efekt. I tak w kółko – aż wyjdzie.

Myślę, że w dużej mierze dzięki temu uporowi udało mi się wymyślić tak dużo dobrych przepisów. Nie lubię się poddawać – nie jestem w stanie przyznać, że coś mnie przerosło. Ta cecha jest zarazem dobra (bo dzięki niej nigdy nie daję za wygraną i nie ma rzeczy, której w kuchni nie byłabym w stanie zrobić), ale i zła. Bywa tak, że jestem umęczona i wkurzona, ale NIE MOGĘ USTĄPIĆ – i zejść ze sceny.

Mój mąż w tym miejscu wspomniałby zapewne święta wielkanocne, na które zdecydowałam się upiec makaroniki pistacjowe. Kupiłam nietanią mąkę migdałową i pistacje, zaopatrzyłam się w barwniki spożywcze i silikonową matę do pieczenia. Praca sprawiała mi sporo radości, dopóki nie wyjęłam pierwszej partii – mówiąc delikatnie, była do niczego. Oczywiście nie dałam za wygraną – zaczęłam badać konsystencję ciastek, mierzyć wysokość charakterystycznej stópki (makaroniki składają się z dwóch wykończonych stópką płaskich bezików, które przekłada się kremem). Zastanawiałam się, dlaczego popękały. Kiedy wiedziałam już, co należy poprawić, zaczęłam od nowa. Druga partia była lepsza od poprzedniej, ale wciąż niedoskonała. Znów przeanalizowałam cały proces, wyciągnęłam wnioski i zrobiłam beziki po raz trzeci. Nie muszę chyba tłumaczyć, że byłam już zmęczona, w kuchni panował niesamowity bałagan, a na podłodze piętrzyły się stosy papierowych płatów przełożonych nieudanymi ciastkami. Partia trzecia wyszła doskonale – a przynajmniej jej połowa. Część ciastek, które trafiły na blachę na niskim poziomie, znów popękała (ale przynajmniej nauczyłam się, że makaroniki piecze się na środkowym ruszcie). Pistacjowe delicje (bo krem wyszedł obłędny) były tym elementem deseru, który najszybciej zniknął ze stołu! Ta historia najlepiej pokazuje, jak działam w kuchni. To słowo nie brzmi zbyt dobrze, ale chyba jestem po prostu… nieustępliwa. I choć na co dzień zbyt szybko daję dojść do głosu emocjom (przy czym i nad tym pracuję), kuchnia jest miejscem, w którym potrafię (i lubię) myśleć logicznie, analitycznie. Oczywiście kieruję się przy tym intuicją – być może to właśnie to połączenie gwarantuje sukces (kto wie?).

Tymczasem przejdę gładko do przepisu na chrupiącą, rozkoszną granolę, którą niemal codziennie zabieram ze sobą do pracy, by zjeść ją w towarzystwie jogurtu naturalnego z kapką syropu klonowego i wydrążoną świeżą marakują (którą uwielbiam jak mało co). Długo pracowałam nad tym przepisem – na sukces przekładają się idealnie skomponowane składniki, śmietanka, która spaja je w całość, oraz duża ilość chrupiących, złocistych płatków migdałowych. Bardzo ważne jest, by owies, pestki, suszone owoce i rzeczone płatki dodawać w odpowiedniej kolejności. Przepis jest zarazem bardzo prosty – z podanych proporcji wychodzi duży słój granoli, który wystarczy na tydzień lub dwa.

Zawsze zaczynam od uprażenia na patelni płatków migdałowych. Jak to robię? Odmierzam 75 g płatków i wsypuję je na suchą patelnię z nieprzywierającą powłoką. Włączam średni płomień i pilnuję bakalii, co jakiś czas potrząsając patelnią, ponieważ mają się zezłocić, a nie zwęglić na czarno (co i tak czasem się zdarza). Gotowe płatki wsypuję do mniejszej miseczki. Dodaję do nich 60 g suszonej żurawiny. Te składniki dodam na samym końcu, już po upieczeniu granoli.

W większej misce odmierzam 125 g płatków owsianych górskich, dodaję do nich opakowanie cukru z wanilią, szczyptę soli i 100 ml śmietanki 36% (tak, musi być to najtłustsza śmietanka – to ona dodaje granoli delikatności i śmietankowego posmaku). Płatki po chwili lekko napęcznieją. Wsypuję do nich jeszcze 50 g drobnych, zielonych pestek dyni (są najlepsze!), 50 g pestek słonecznika oraz 25 g migdałów w całości (z łupinką).

W rondelku rozpuszczam 20 g miodu, 25 g masła i dwie łyżki brązowego (trzcinowego) cukru. Masę maślano-miodowo-cukrową dodaję do płatków z bakaliami, mieszam i wykładam na wyłożoną papierem płaską blachę. Nagrzewam piekarnik do 145 stopni (termoobieg). Wstawiam do pieca granolę – piekę ją 15 minut, po czym otwieram drzwiczki i mieszam płatki silikonową szpatułką. Czynność mieszania powtarzam jeszcze dwa razy co pięć minut, więc łącznie piekę granolę 25 minut. Tyle wystarczy! Choć masa będzie wyglądała na niedopieczoną, to ostatni moment, by wyjąć ją z czeluści pieca i pozostawić do ostygnięcia na blacie w kuchni. Po lekkim przestudzeniu granolę wsypuję do miski, dodaję płatki migdałów i żurawinę, mieszam i przekładam do słoika.

Tak przygotowana granola dosłownie uzależnia – a najlepiej smakuje z jogurtem z odrobiną syropu klonowego i ulubionymi owocami 🙂

lista składników: 125 g płatków owsianych górskich, 100 ml śmietanki 36%, 75 g płatków migdałów, 60 g żurawiny suszonej, 50 g pestek dyni (najlepsze będą te małe, zielone), 50 g pestek słonecznika, szczypta soli, op. cukru z wanilią, 25 g masła, 20 g miodu, 20 g cukru trzcinowego

___

 

(Visited 189 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]