Idealna focaccia
Chłód czerwcowego poranka przyjemnie szczypie w skórę. Jadę rowerem, zerkając na gładką taflę Malty. Jezioro wygląda pięknie: skąpane w promieniach wiszącego nisko słońca, otoczone mnóstwem zieleni. Dostojnie przebieram nogami, kurczowo trzymając rączki roweru. To do mnie niepodobne: zwykle pędzę przed siebie jak dzik, obojętnie, czy się spieszę, czy też nie. Zawsze roznosi mnie energia, moje drugie imię brzmi “szybko, już, od razu”.
Zewnętrzny spokój miesza się z wewnętrznym napięciem. Myślę o życiu, o tym, jak pędzi, nikogo nie pytając o pozwolenie. Myślę o sobie o tym, jaka byłam w liceum, na studiach, w pierwszej pracy. Myślę, jak bardzo się zmieniłam. Ktoś powie: schudła, ścięła włosy, ma pierwsze zmarszczki wokół ust. Ja powiem: wydoroślała, zmądrzała, lepiej gotuje i piecze świetną focaccię. Zawsze powtarzam, że nie zmieniłabym niczego – ale jest jedna rzecz, którą zrobiłabym, gdybym mogła. Powiedziałabym tamtej niespełna dwudziestoletniej Magdzie, żeby się tak nie przejmowała. Żeby odpuściła, nauczyła się być dobra przede wszystkim dla siebie. Wytłumaczyłabym, że ludzie zawsze będą oceniać, że czasami się upada, żeby później spektakularnie się podnieść. Powiedziałabym: wyciągaj lekcje z porażek, skupiaj się na sukcesach, ale nie przejmuj się niczym, co nie zależy od ciebie.
Ot, nic odkrywczego. Ale powiedzcie mi, drogie panie, które to czytacie – czy któraś z nas nie ma z tym problemu? No właśnie. My, kobiety, lubimy być wobec siebie okrutne, tymczasem (na ogół) świetne z nas babki. Więc proszę, umówmy się, że będziemy pracować nad tym, by szanować swoje zdrowie i uczucia. Zgoda? I pamiętajcie – żadna opinia o nas nie liczy się tak bardzo jak nasza własna. I naszych bliskich.
A przejażdżki rowerowe o szóstej dwadzieścia to świetna sprawa. Szczerze polecam!
***
Wspominałam coś o focacci? No właśnie! Trochę ich się napiekłam, ale żadna z dotychczasowych nie spełniała wszystkich kryteriów. Ponieważ ostatnimi czasy spędzam całe popołudnia na lekturze grubej księgi kucharskiej, a w przerwach pochłonęłam wspaniały serial na Netflixie (Salt. Fat. Acid. Heat), pokusiłam się o kolejną próbę, nie żałując dobrej oliwy. Co decyduje o tym, że oliwa jest dobra? Wystarczy zwrócić uwagę na datę produkcji. Najlepiej, jeśli oliwa z oliwek zostanie spożyta w ciągu roku od “wytłoczenia”.
Na rodzinną porcję potrzebujemy pół kilograma mąki (wsypujemy ją do dużej miski), którą solimy dwoma łyżeczkami soli. W garnuszku z dziubkiem podgrzewamy wodę (300 ml), ale NIE DOPROWADZAMY JEJ DO WRZENIA. Woda ma być CIEPŁA, więc po włożeniu do niej palca mamy czuć przyjemną temperaturę, a nie ukrop. W takiej wodzie rozpuszczamy drożdże (opakowanie suszonych lub 25 g świeżych) i 3 łyżki dobrej oliwy z oliwek. Drożdżowo-oliwną wodę łączymy z mąką i wyrabiamy elastyczne ciasto. Przykrywamy je ściereczką i odstawiamy na jakąś godzinę.
Po tym czasie nagrzewamy piekarnik (220 stopni, termoobieg), a kwadratową foremkę polewamy obficie oliwą (znowu ok. 3 łyżki) i wykładamy na nią ciasto. Ponownie odstawiamy do wyrośnięcia, tym razem wystarczy dwadzieścia minut. Polewamy górę focacci oliwą (3 łyżki, a jakże) i robimy wgłębienia w cieście (palcami, doskonała zabawa!). W dziurki można włożyć igiełki rozmarynu. Całość posypujemy płatkami soli lub mielimy grubo sól morską w kryształkach. Ja do tego celu używam soli Maldon, ale możecie mieć problemy z jej dostępnością, więc się nie przejmujcie.
Focaccię pieczemy ok. 20 minut. Bardzo ładnie wychodzi z foremki i jeszcze ładniej smakuje! Wyobraźcie sobie, że kiedyś było to skromne drugie śniadanie każdego robotnika. SKROMNE! KAŻDEGO! Nie możecie być gorsi niż włoscy robotnicy, więc butelka z oliwą w dłoń i do dzieła!
___
lista składników: 500 g mąki pszennej (typ 500, 550), 2 łyżeczki soli (najlepiej drobnej morskiej, niejodowanej), 300 ml ciepłej wody, opakowanie suszonych drożdży (8 g) lub kawałek świeżych (25 g), oliwa z oliwek (3 łyżki do ciasta, 3 łyżki pod ciasto i 3 łyżki na górę)