Bochenek miłości
Stałam z parasolem w jednej piąstce i rączką wóziczka w drugiej, kiedy ochlapał mnie samochód.
Tak, wyszłam na zakupy w największą ulewę. I tak, jeśli ktokolwiek kiedykolwiek powie, że zawsze dobrze na wszystkim wychodzę, to będzie w srogim błędzie, ponieważ wcale dobrze nie wyszłam.
Ktoś, kto wychodzi w deszcz i staje na środku przejścia (między torami a ostatnią turą pasów), nie może powiedzieć, że miał farta. To tyle na temat moich wspaniałych pomysłów, od których nic mnie nigdy nie odwiedzie.
Pewnie nie uwierzycie, ale na tym przejściu – chwilę przed tym, gdy potężny chlust wody zmoczył moje dresowe spodnie – myślałam o miłości.
O tym, że wspaniale jest móc kochać. I o tym, że prawdziwa miłość dojrzewa jak wino, o czym mogę poświadczyć na przykładzie moich osobistych rodziców.
Dwadzieścia siedem lat temu przysięgali sobie, że zawsze i do końca – i chociaż pobierali się w kwietniu, a nie w maju, dopiero teraz udało mi się zebrać myśli. Poza tym – przyznaję się bez bicia – w tym roku haniebnie zapomniałam o ich wyjątkowej dacie, a koronawirus jest doprawdy kiepską wymówką, ale jedyną, którą mam.
Każda miłość ma swoją historię. Ich zaczyna się długimi spacerami i herbatą, którą kiedyś piło się w szklankach z koszyczkiem. Dodajmy do tego kilka bukietów kwiatów, parę przesłuchanych kaset z pięknymi piosenkami i tym, którym wciąż mało, napomknę o pewności, która przeplata się z oczekiwaniem.
Bohaterowie mojego dzisiejszego wpisu pewnie mają za sobą niejeden deszcz, ale od dwudziestu siedmiu lat ściskają w łapkach swoje palce. Nawet kiedy w jednej parasol, a w drugiej wózek na zakupy, nawet kiedy chłoszcze deszcz i smaga wiatr, oni idą razem, gdzieś obok siebie – fizycznie albo duchowo. I o ile lubimy porównywać miłość do róż i czekoladek, ich miłość przypomina mi świeżo upieczony domowy chleb – sprężysty, chrupiący, wspaniały. Pyszny i zarazem delikatny, taki, który nie dominuje, ale stanowi doskonałą bazę pod masło. Miłość, o której piszę, mnoży się i dzieli w kanapkach, przecząc zasadom matematyki (bracie, przebacz mi herezje).
Nie umiem pisać życzeń. Zawsze piszę listy. I to też jest list – ze wstępem, rozwinięciem i przepisem. A zakończenie? Miłość nigdy się nie kończy. Skąd wiem? Bo patrzę na nich calutkie dwadzieścia siedem lat, chrupiąc kromki chleba z masłem.
***
Macie ochotę na bochenek ze zdjęcia? Nic prostszego! Tak naprawdę głównym składnikiem jest cierpliwość, bo chleb wyrasta przez noc.
Wieczorem w przeddzień pieczenia zaróbcie ciasto: 350 g mąki pszennej, łyżeczka soli, pół łyżeczki cukru, łyżka oliwy, rozczyn (250 ml ciepłej, ale nie wrzącej wody wymieszanej z odrobiną drożdży, na oko wystarczy 15 g świeżych). Miskę z ciastem przykryjcie ściereczką i odstawcie na blat.
Rano ciasto ponownie zaróbcie. Porządnie nagrzejcie piekarnik (210 stopni, góra – dół), wkładając do środka garnek, w którym będziecie piec chleb. Uwaga, przyda się garnek z pokrywką bez elementów, które mogłyby się spalić (a więc np. bez plastikowych rączek). Można użyć też żaroodpornego naczynia, a zamiast pokrywki wykorzystać folię aluminiową. Chleb przekładamy do nagrzanego garnka – uważając, by się nie oparzyć. Pieczemy go 30 minut z przykryciem, po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i dopiekamy 15 minut.
Najlepszy przepis na miłość znają oni – moi rodzice. Ja się dopiero uczę, ale moja skórka będzie kiedyś tak samo chrupiąca!
***
lista składników: 350 g jakiejkolwiek mąki pszennej (tortowej, wrocławskiej, poznańskiej), łyżeczka soli, pół łyżeczki cukru, łyżka oliwy, 250 ciepłej wody (nie wrzącej), 15 g świeżych drożdży (lub ok. 7 g suszonych)
Jola says:
Myślę, że chleb z Twojego przepisu będzie najpiękniejszym bochenkiem miłości (czego Wam baaardzo życzymy)❤
Dziekujemy❤❤