Naleśniki na miłość

Coś Wam opowiem.

To nie był najlepszy dzień, więc ciągnęłam nogę za nogą na jednej z uliczek prowadzących do poznańskiego rynku. Rozżalona, głodna i niezadowolona z kierunku, w którym zmierzały pewne życiowe sprawy, ociągałam się przed powrotem do domu. Obawiałam się, że nawet obiad mi nie wyjdzie (poprawka: byłam pewna, że nie wyjdzie tak jak chciałam). Więc szłam ślimaczym tempem pociągając nosem – i wtedy ich zobaczyłam.

Przesuwali się wolniej ode mnie, niemal stapiając się ze ścianą pobliskiej kamienicy. Mijały ich dzieci, studenci, mamy z wózkami i panowie, którzy wyskoczyli z pracy na lunch. On – pochylony, niezgrabny, z granatowym balkonikiem, na którym opierał cały ciężar skrzywionego ciała. I ona: jeszcze rześka, choć już nie taka młoda, przedwojenna dama. Przypominała mi starszą Audrey Hepburn: miała nawet malutkie perełki pod szyją i czarne okulary.

Uśmiechnęłam się mimowolnie i przystanęłam, skrywając się w cieniu ulicznej lampy. Czułam się jak bohater wyjątkowego spektaklu, w którym to oni grali główne role – czas zwolnił, przestałam zwracać uwagę na dzikie tłumy przewalające się ulicą. Naraz zrozumiałam, dlaczego idą gęsiego, niemal przytuleni do ściany: tylko tam chodnik był równy. Dookoła pełno było kocich łbów, po których nie sposób przemieszczać się z balkonikiem. Starsza wersja Audrey sunęła z przodu, rozglądała się na boki i zastanawiała, którędy pokierować męża. Zamarłam, kiedy powiedziała doń: “Choć tędy, Zygmunt, tu jest lepszy chodnik”.

Wzruszona, przełknęłam ślinę i pomyślałam, że to jedne z najpiękniejszych słów miłości, jakie kiedykolwiek słyszałam.

Patrzyłam, jak idą: wolno, niezgrabnie, ale razem. I kiedy skręcili w kolejną ulicę i zniknęli, też ruszyłam się z miejsca i poszłam prosto do domu. Po drodze dziękowałam w myślach za zdrowie, dwie nogi i to, co mam – bo choć chciałoby się tego i tamtego, tak naprawdę mam wszystko, a przede wszystkim jego, wspaniałego człowieka, który mocno trzyma mnie za rękę i wiem, że nie pozwoli mi zniknąć ze swojego pola widzenia. Mam nadzieję, że kiedyś – za wiele lat – ktoś spojrzy na nas i słysząc strzępki codziennej rozmowy, pomyśli: “To prawdziwa miłość!”.

***

Tego dnia zrobiłam naleśniki – najprostsze, maślane, posypane odrobiną pudru i potraktowane rozgniecionymi z cukrem truskawkami. Uwielbiam lekkie crepes! W dużej misce roztrzepuję 1,5 szklanki mąki pszennej z dużą szklanką mleka 3,2% (mleko zwykłe, tłuste – jeśli weźmiecie to bez laktozy, naleśniki będą przywierały do patelni), szklanką wody, dwoma jajkami i dwoma łyżkami rozpuszczonego masła klarowanego. Dodaję do tego łyżeczkę cukru z wanilią i szczyptę soli. Naleśniki smażę na klarowanym maśle, dzięki czemu są pyszne, maślane i elastyczne. Każdy posypuję pudrem i zwijam na cztery, a na koniec podaję z truskawkami rozgniecionymi z cukrem – i to jest pyszny, pełen miłości obiad, który wyraża tyle samo, co “Choć tędy, Zygmunt, tu jest lepszy chodnik”.

Za jakiś czas każdy z nas będzie miał jakieś małe-wielkie problemy, teraz zupełnie nieistotne. Najłatwiejsze codzienne czynności zaczną urastać do rangi tych najpoważniejszych… Życzę sobie i Wam, żeby koło Zygmuntów kroczyły dziarskie żony, a koło żon-Zygmuntów – dziarscy mężowie. I życzę nam wszystkim miłości za wszystko i za nic, tej prawdziwej miłości w zdrowiu i chorobie – i na naleśniki…

____

lista składników: 1,5 szklanki mąki pszennej, szklanka mleka 3,2% (być może będzie potrzebne więcej), szklanka wody, 2 jajka, dwie łyżki rozpuszczonego masła klarowanego (plus masło do smażenia), puder, zwykły cukier, truskawki

(Visited 285 times, 1 visits today)

Jedna myśl na temat “Naleśniki na miłość”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]