Mogło być gorzej
Jechałam rowerem na tyle szybko, by dojechać na czas do pracy, ale nie spieszyłam się jakoś przesadnie. I wtedy, niestety, zobaczyłam małą szarą myszkę, która dokonała żywota na środku ścieżki rowerowej. Zahamowałam z piskiem opon i zatrzymałam się tuż przed sznurkowatym ogonkiem – zdążyłam przełknąć ślinę i w tym momencie nad moją głową przeleciał tłusty kaczor.
Słowo daję, niemal umarłam ze strachu – myszka lekko wytrąciła mnie z poczucia wewnętrznej harmonii, ale kwaczące ptaszydło przelało czarę goryczy. Zadzwoniłam do mamy, żeby nie było wątpliwości:
– Mamo, czy kaczki latają?
Latają. Trochę.
Więc nie ma wątpliwości: myszka i kaczor na jeden raz!
Tu wtrącę, że należałam do dzieci, które nie przepadały za przebywaniem w towarzystwie zwierząt. Dużo czasu spędzałam u babci w najprawdziwszym gospodarstwie, ale odmawiałam jakiegokolwiek obcowania ze zwierzyną: nie brałam na ręce kotków, nie chciałam oglądać małych kaczuszek, bałam się krów i świń, a obok psa przechodziłam z zachowaniem metrowego odstępu. Denerwowały mnie pomiaukiwania, szczekanie, gdakanie, jakiekolwiek odchylenia od normy – cóż, takim właśnie byłam wypłoszowatym dzieckiem.
Nie powinno więc dziwić, że dojechałam na miejsce z lekkim drżeniem rąk. Zsiadłam z roweru na miękkich nogach, chwyciłam torebkę i ruszyłam do piekarni po drożdżówkę, bo czułam, że z nerwów spadł mi cukier.
Znacząco.
Wchodzę więc do cukierni, a tam moja ulubiona pani z marsową miną układa bochenki chleba.
– Coś się stało? – pytam, by załagodzić sytuację i wyłudzić bułkę z najładniejszymi okruchami.
– Niech pani spojrzy – mówi i odwraca się w moją stronę.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że mogło być gorzej, a myszka i kaczor to li i jedynie drobne niedogodności.
Pani sklepikarka dostała prezent.
Zielono-żółty.
Od gołębia.
Spojrzałam ze współczuciem na plamę rozciągającą się przez całą długość białej bluzki.
– Trafił w szyję. W życiu tego nie spiorę!
I wtedy zrozumiałam, że miałam naprawdę dobry poranek.
***
Coś Wam powiem w sekrecie: dobre jedzenie poprawia humor. Żeby zrobiło się radośnie i kolorowo, warto ugotować coś pysznego, lekkiego i szybkiego, na przykład… pęczotto z małymi buraczkami, które smakuje najlepiej ze słoną fetą i sadzonym jajkiem – do tego koperek i włala!
Najwięcej czasu zajmuje obranie buraczków, pokrojenie ich w małą kosteczkę i poszatkowanie łodyg oraz liści (jeśli botwinka jest naprawdę duża i bujna, na trzy porcje wystarczą dwa buraczki z pełnym okwiatem). Później zostają same przyjemności: na początek wystarczy zeszklić małą cebulkę na łyżce klarowanego masła. Po chwili dodajemy szklankę suchej kaszy pęczak i chwilę podsmażamy, wrzucamy twarde cząstki botwinki (czyli wszystko oprócz liści) i znowu trzymamy chwilę na ogniu, a na koniec zalewamy dwoma szklankami bulionu i dusimy pod przykryciem.
Kiedy kasza napęcznieje (jeśli nie zmięknie, trzeba dolać więcej bulionu), doprawiamy ją sokiem z cytryny i 4 łyżkami marynowanych buraczków. Można dodać sól i pieprz, jeśli będzie trzeba, warto dodać też odrobinę startego sera: parmezanu, cheddara albo polskiego bursztyna. Dodajemy liście botwinki, które po chwili diametralnie się skurczą, a na małej patelni sadzimy na miękko jajka (tyle, ile zjemy). Podajemy z kosteczkami fety i jajkami – całość wieńczymy koprem.
Nie wiem, co spotkało Was rano i nie sądzę, aby były to myszki, kaczki albo gołębie. Tak czy siak – poprawcie sobie humor, nawet jeśli nie narzekacie na samopoczucie. Zawsze może być gorzej! Zróbcie sobie botwinkową kaszę i zjedzcie na zapas dwie porcje. Albo trzy.
M.
___
lista składników: szklanka kaszy, mały pęczek botwinki lub dwa większe buraczki z łodygami i liśćmi, mała cebula, bulion (2-3 szklanki), 4 łyżki marynowanych buraków, trochę soku z cytryny, sól, pieprz, ser (bursztyn, cheddar, parmezan), odrobina świeżego kopru, ser feta, jajka