Nie-babcine pączki
Pączki zawsze kojarzyły mi się z babcią, mamą mamy.
Smak babcinych rarytasów do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem. Miękkie, puszyste, lepkie od tłuszczu i idealnie nadziane powidłami – takie były pączki, które jadłam w dzieciństwie. Okrągłe, smakowite kuleczki pojawiały się na kuchennym stole w każdy tłusty czwartek. Wszyscy rzucali się do talerza, wybierając najokrąglejsze i najbardziej rumiane egzemplarze. Po chwili wzdychaliśmy z rozkoszy, oblizywaliśmy z zapałem palce i gubiliśmy się w rachunkach. Pytania, ile kto zjadł, w gruncie rzeczy nie miały sensu – liczby były na tyle imponujące, że lepiej nie mówić o nich głośno.
Jakiś czas temu próbowałam spisać babci recepturę, ale na próbach się skończyło. Babci nie da się ujarzmić, niestety. Przywiozłam ją do swojej kuchni, miałyśmy robić wspólnie pączki – ot, taka lekcja kulinarna. Gorąco prosiłam, żeby dawała mi odmierzyć wszystko, co dodaje do ciasta, ale niestety – za moimi plecami do miski trafił to chlust mleka, to łyżka mąki. Tym sposobem babcine „na oko” urosło do miana legendy, a ja się poddałam, wywieszając białą flagę. Przy braku podstawowych, jasno określonych danych absolutnie nie rozumiem, jakim cudem babcine wypieki zawsze smakowały tak samo!
Nie było wyjścia, opracowałam swój własny przepis. Moje pączki smakują niemal identycznie jak te babcine – są okrągłe, rumiane, miękkie w środku i nadziane po same brzegi. Szybko znikają z talerza i wzbudzają aplauz w każdym towarzystwie, krótko mówiąc – są sprawdzone. Z tego przepisu korzystam od lat i gorąco polecam, żebyście i wy spróbowali.
Odmierzam 600 g mąki pszennej, przesiewam, solę ją i mieszam. Robię dołek w mące, wkruszam 50 g drożdży, zasypuję 6 łyżkami cukru i zalewam szklanką letniego mleka (nie może być gorące). Kiedy drożdże zaczną się pienić, ścieram skórkę z cytryny, dodaję dwie łyżki spirytusu, dwa rozbite jajka oraz 60 g stopionego i wystudzonego masła. Szybko zagniatam ciasto, przykrywam miskę ściereczką i odstawiam do wyrośnięcia.
W tym czasie w rondlu na niedużym ogniu rozgrzewam olej rzepakowy – zawsze korzystam z termometru cukierniczego, dzięki czemu dokładnie wiem, jaką temperaturę ma olej. Pączki idealnie smażą się w 175-180°C – wówczas nie nasiąkają tłuszczem i zachowują lekkość.
Posypuję blat mąką. Przekładam wyrośnięte ciasto, zagniatam raz jeszcze, dzielę na dwie części, roluję i dzielę na ok. 20 równych plastrów. Każdy kawałek biorę w podsypane mąką dłonie, rozpłaszczam, nakładam łyżeczkę powideł i starannie zalepiam brzegi jak sakiewkę, a następnie odkładam na stolnicę łączeniem do dołu. Kiedy olej się rozgrzeje, smażę pączki – po cztery, pięć sztuk, dzięki czemu mają miejsce, by ładnie wyrosnąć.
Mam patent na odwracanie pączków i sprawdzanie, czy są już usmażone – korzystam z patyków do szaszłyków. To patykiem odwracam bułeczki, a w razie potrzeby nakłuwam je i sprawdzam, czy na kawałku drewna zostało surowe ciasto, czy też nie (jeśli patyk się nie klei, pączki są gotowe).
Lukruję lub pudruję – wedle uznania.
Kiedy piszę te słowa, mam na języku smak pysznych domowych pączków. Lubię karmić ludzi, których kocham, lubię i szanuję, dlatego wczoraj usmażyłam pierwszą partię – były dokładnie takie, jak napisałam, że są. Miękkie, puszyste, doskonale nadziane – idealne. Musicie przekonać się o tym sami!
Z palcami olepionymi od pączków,
M.
___
lista składników: 600 g mąki pszennej, 6 łyżek cukru, 50 g drożdży, 250 ml mleka, 60 g masła, 2 jajka, 2 łyżki spirytusu, skórka otarta z cytryny, szczypta soli
powidła do nadziania
olej rzepakowy do smażenia – na duży rondel ok. 2 litry
lukier: sok z cytryny i ok. 8 łyżek pudru (tyle, by uzyskać konsystencję kwaśnej śmietany)
Łasuch says:
Są tak lekkie i puszyste, na jakie wyglądają? 😀