Hałaśliwy makaron
Budzę się, ale jestem na granicy snu i jawy.
Cichutkie poskrobywanie szpachelki subtelnie daje mi do zrozumienia, że powinnam wstać, więc wstaję – powoli odchylam kołdrę, choć wiem, że będzie bolało.
I boli, bo zimno uderza chwilę później. Czuję, jak skóra robi się gęsia, chropowata, charakterystyczna w dotyku. Biegnę do łazienki i rzutem na taśmę wskakuję pod prysznic, a kiedy owijam ciało ręcznikiem, słychać już donośny głos wiertarki.
Szpachelka była preludium. Ubieram się szybko, zawijam włosy w nieokreślony kok i podchodzę do ekspresu. Małe espresso sprawia, że budzę się ostatecznie. Chwilę później – obleczona w kurtkę i szal – idę na rynek, bo czuję, że zwariuję. Po co komu remonty? Po co zwracać uwagę? Wszyscy tańczymy wokół siebie po delikatnych linkach, żeby się nawzajem nie pourażać.
Życie zawsze składa się ze szpachelki i wiertarki. Zaczyna się niewinnie, potem nieokreślony rozgłos, który boli od środka, a na koniec cisza, która boli jeszcze bardziej, bo z tej ciszy nic nie idzie zrobić. Tak bywa z miłością – jedno spojrzenie, pierwszy taniec, świadomość, że chciałoby się tak do końca życia. Dwie kawy, kwiaty w bramie i delikatne poskrobywanie szpachelki o ścianki serca zamienia się w donośny dźwięk wiertarki. Hałas rozrywa od środka, nie można znaleźć sobie miejsca. Od dwóch słów zależą czasami losy świata. Wystarczy krótkie „nie” i wszystko jakoś pada, kończy się, milknie. Pustka, dzwoniąca pustka – tyle zostaje w nagrodę. A może to przekleństwo?
Pustka po wielkim hałasie jest destrukcyjna. To nie koniec – to początek końca. Świat traci sens, czekolada nie daje radości, słowa nic nie znaczą. Wiem, że wiele osób przeszło tę arię na własnej skórze. Tak bywa – i nic z tym nie poradzę, niestety. Umiem mało. Ubieram myśli w słowa, nazywam i w ten sposób określam znaczenie, ale go nie tworzę. To bardzo mało, to tyle, co nic.
Czy mnie boli, czy czuję pustkę? Nie. Jestem szczęśliwa, a ze spaceru wróciłam z gruszką. Zjadłam owsiankę i poszłam do kawiarni, żeby popracować w spokoju. A kiedy wróciłam, było cicho. Westchnęłam z ulgą i zrobiłam zapiekankę makaronową, która miała tryliard kalorii, ale miała być dla kogoś, kto jest dla mnie ważny. A wtedy – sami rozumiecie – kalorie nie mają znaczenia.
Dlaczego piszę o aktach rozpaczy, kiedy mam się dobrze? Nie wiem, może jestem dziwna. Ale coś Wam powiem – to bardzo dobrze. Bo jeśli jestem dziwna i on jest dziwny, to razem zadziwimy świat. Tyle w temacie.
***
Co do zapiekanki – mam nadzieję, że wjedzie na Wasz stół jak makowiec w Wigilię. Jest pyszna, serio – tak, ma dość dużo kalorii, ale nikt Wam nie każe jeść całej foremki. To porcja na trzy osoby, w tym wiotką kobietę, co to chleb na śniadanie, świniaka na obiad i pickę na kolacyjkę. I torcik na deser, w całości.
Żarcik.
Myślę, a raczej jestem pewna, że dużo bardziej można utuczyć się sernikiem wiedeńskim z dwunastu jaj albo staropolskim cudem z kopą (wyobraźcie sobie ciasto z sześćdziesięciu jaj, a potem gnajcie po Sylimarol). A kończąc żmudne dywagacje o bilansie energetycznym, przejdźmy do rzeczy, bo ile można pisać, jak tu język o podniebienie dzwoni!
Przepis jest prosty jak spaghetti. Podgotujcie 300 g makaronu kokardki (w lekko osolonej wodzie). Na patelni podsmażcie drobno pokrojony boczek, a pod koniec smażenia dodajcie poszatkowane drobno dwie szalotki. Dodajcie odrobinę soli (niedużo) i sporo pieprzu (wyznaję miłość do grubo mielonego pieprzu, wybacz, kochanie). A teraz uwaga!
Ścieram ser – 150 g. Nie jest to dużo i nie jest to mało. Polecam Wam z serduszka, żeby poszukać dobrego polskiego sera, a nie najtańszą goudę. Nie mówię, że jest zła – żaden ser nie jest zły – ale kiedy posmakujecie słodkawy bursztyn albo rubin, zrozumiecie, o co biega.
To jest to, po prostu. Ten ser pasuje do makaronu jak cytryna i cukier do herbaty.
Więc ścieram ser, połowę mieszam z odcedzonym makaronem, podsmażonym boczkiem i cebulką. Układam w foremce, zalewam śmietaną wymieszaną z jajkiem, solą, pieprzem (gruboziarnistym, ofkors) i odrobiną gałki muszkatołowej. Całość posypuję resztką sera (tak, wiem, że reszta jest w portfelu) i zapiekam 20 minut w 190°C (termoobieg). Zapieksa wjeżdża na stół i wchodzi jak masło, kto nie wierzy, ten trąba.
***
Kochani, jeśli Wam skrobią w ścianki serduszka bądź sufit w łazience, jeśli Wam grają wiertarką upiory w operze, nie lękajcie się. Idźcie do kawiarni, nie dzwońcie trzy razy do kogoś, kto nie potrafi odebrać telefonu, nie proście o odrobinę uwagi, kiedy zasługujecie na dużo więcej. Poczekajcie, bo warto czekać. A wiem, co mówię. Na makaron z serem i boczkiem czekam jak kot na miseczkę mleczka.
M.
___
lista składników: 300 g farfalle (kokardek), 150 g sera (polecam bursztyn/rubin), 150 g boczku, 2 szalotki, jajko, 200 g śmietany 18%
Łukasz says:
Ale smaka mi narobiłaś, chyba zaraz coś upiekę!
olga says:
Uwielbiam zapiekanki z makaronem, ale sama sobie przyrządzam je w wersji wege 🙂
magda says:
Ja też lubię wege, ale mięskiem i nabiałem nie pogardzę 😉
Aneta says:
Pychotka zapewne. Uwielbiam takie zapiekanki. A słowa: “Bo jeśli jestem dziwna i on jest dziwny, to razem zadziwimy świat.” są piękne…
magda says:
😉
Marcin says:
Pyszności! <3 Kolejny przepis wypełniony pasją do lekkich i niebanalnych smaków! <3 🙂