Sposób na katastrofę

Szanowni Państwo,

katastrofy mają  w sobie coś szczególnego. Po pierwsze – nigdy nie wiadomo, że są katastrofami. Mówiąc jeszcze prościej – nic ich nie zapowiada.

I tak było w istocie. Cisza dokoła, wiatr lekko szumiał za oknem, leżałam sobie na łóżku i machałam czwartym palcem lewej stopy, słuchając nowej piosenki Korteza. I kiedy tak sobie po raz któryś z kolei myślałam, jak bardzo można mieć pokręcone życie z powodu nieszczęśliwej miłości, rozśpiewał się mój telefon.

Nie przeczuwałam dramatu. Żadnego. Ani na początku, kiedy mama delikatnie upewniła się, czy rozmawia ze zrodzoną w bólu córeczką („Magda?”), ani później, kiedy spytała, czy mogę pogawędzić.

Mogłam. Więc rozmawiałyśmy i wtedy nastąpiła katastrofa, chociaż – gwoli ścisłości – katastrofa musiała nastąpić dużo wcześniej, a myśmy tylko zebrały pokłosie. Katastrofy. Oczywiście. Tematu nie ma co specjalnie rozwlekać, niestety. Spójrzmy prawdzie w oczy – jakkolwiek się nie przefarbuję, zawsze będę blondynką.

Zaczęło się tak… Parę dni przed słuchaniem Korteza wymyśliłam cudowny prezent dla cudownego brata na cudowne, okrągłe urodziny tegoż. Rozemocjonowana i podekscytowana trafnością pomyślunku zamówiłam mu spore ilości piwa, ale (uwaga) nie było to byle jakie piwo, a (uwaga) znakomity trunek spod Krakowa. Piliśmy je parę miesięcy temu i było tak cudownie pyszne, że po drugiej wizycie w Karakterze miałam ochotę rozłożyć tam namiot, byle blisko kuchni i baru. Piwo zwało się równie fenomenalnie, bowiem – Piwojad.

Nie zdziwiły mnie niskie ceny w internecie. A powinny! Z zachwytem przebierałam w smakach i zastanawiałam się, co posmakuje Piotrowi. I kiedy dopięłam ostatnie szczegóły przedsięwzięcia, zaczęłam czekać na przesyłkę. A właściwie – poinformowałam mamę, żeby w domu byli w stanie gotowości.

No i byli. A kiedy listonosz wręczył mamie kopertę miast zgrzewek piwa, katastrofa była wprost namacalna, o czym dowiedzieć się miałam przez telefon. Ten podczas Korteza. Żeby było jasne.

– Przyszły etykiety – oświadczyła mama poważnie.

– Niemożliwe – rzekłam, z politowaniem kręcąc głową nad maminą naiwnością. – Na pewno zaraz coś doniosą.

– Niestety. Magda, na rachunku jest wyraźnie napisane, że zamówiłaś etykiety do piwa.

– Etykiety?

– Do piwa.

I tu powinna zapaść kurtyna katastrofy – w sekundę pojęłam, skąd absurdalna cena i przesyłka pocztą. Niestety, kulisy katastrofy są takie, że poczułam się poważnie oszukana – na dobrą sprawę na stronie nie ma precyzyjnych informacji i zamawiający może mieć wrażenie, że zamawia butelki, a nie papier.

No cóż. Nie każdy może być inteligentny. Ale i nie każdy może być blondynką. A na pewno nie każdy umie zrobić jabłka pod kruszonką ze śmietaną, o!

Bo wiecie – musiałam odreagować. Piwo. Etykiety. Minę brata. Paroksyzmy śmiechu M.

Rozumiał mnie tylko Kortez. I on śpiewał sobie o starych drzewach, i że kiedyś, a ja obrałam cztery antonówki, pokroiłam w plastry i ułożyłam w ulubionej niebieskiej brytfance, zasypując brązowym cukrem. Zagniotłam kruszonkę (100 g mąki, 65 g masła, 50 g cukru, cukier z wanilią) i pokruszyłam jabłka. Zapiekłam 15 minut w 190°C (termoobieg), trochę przeciągnęłam i w końcu wyjęłam. Lekko napowietrzyłam śmietanę 30% z odrobiną cukru, pokroiłam odrobinę brzoskwini i ułożyłam to wszystko w miseczce we flamingi, żeby było wesoło.

A na koniec zjadłam moje jabłuszka ze śmietanką – i przynajmniej w tym przypadku byłam pewna, że coś mi wyszło (nie chwaląc się, wybornie). Deser był delikatny, kremowy, ciepły i orzeźwiający jednocześnie. Rozkosznie maślany i lekko kwaskowaty, a na koniec – słodki. Wszystko dopięłam na ostatni guzik! Jeśli katastrofa, to tylko w drobiazgach. W kuchni nie uznaję katastrof, w kuchni wierzę w magię. Zaczarujcie sobie popołudnie! Poranek! Wieczór! Po prostu – spróbujcie. Polecam.

M.

_____

lista składników: 4 antonówki, pół szklanki brązowego cukru (może być więcej), 100 g mąki pszennej, 50 g cukru kryształu, opakowanie cukru z wanilią, 65 g masła, 200 ml śmietanki 30%, brzoskwinia do dekoracji

 

 

(Visited 175 times, 1 visits today)

3 myśli na temat “Sposób na katastrofę”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]