Bułeczki w imię przyjaźni
Wiele można zrobić w imię przyjaźni.
Ale takiej prawdziwej, która nie ocieka lukrowaną słodyczą z dodatkiem słodyczy. Jeśli można zrobić wiele, to tylko w imię przyjaźni, która potrząśnie, kiedy trzeba, postawi do pionu i pojedzie Cię ratować o trzeciej w nocy, kiedy na skutek nieprzewidzianych zdarzeń znajdziesz się niewiadomo gdzie i z niewiadomo kim.
Prawdziwi przyjaciele siadają z kieliszkiem wina albo filiżanką kawy i potrafią stracić rachubę czasu podczas żywej dyskusji o uprawie zielonego groszku. Prawdziwa przyjaciółka pożyczy Ci ulubioną sukienkę i nawet się nie skrzywi (przynajmniej na zewnątrz), kiedy ubabrzesz ją bezczelnie octem balsamicznym z sałatki.
Prawdziwi przyjaciele zgodzą się odebrać Twoją paczkę z magazynu w Gądkach pod Poznaniem, kiedy zapomnisz o niej na śmierć i pojedziesz na wakacje.
Ta historia ma wiele smaczków. Pierwszy smaczek jest taki, że Gądki o dziwo nie znajdują się pod, ale z dala od Poznania. No i kursują tam trzy autobusy dziennie. W porywach.
K. wysiadła w Gądkach rześka (jeszcze), roześmiana (jeszcze) i pełna najszczerszej chęci udzielenia pomocy przyjacielskiej (zawsze). Podeszła żwawo do rozkładu jazdy i zamarła, zadziwiona liczbą kursów – siódma, trzynasta i siedemnasta to przecież aż nadto!
Parsknęła. Raz, drugi, trzeci. Przelękła się z lekka. Była dziesiąta. Szybka kalkulacja sprawiła, że K. ruszyła w drogę o własnych siłach, uruchamiając niezawodną nawigację (smaczek numer dwa polega na tym, że w Gądkach nawigacja bywa zawodna, niestety).
Żar lał się z nieba na odkrytą drogę między polami, a K. maszerowała środkiem, podziwiając uroki polskiej wsi w miejscu, które miało być mieściną na obrzeżach Poznania (o ironio). Więc lał się żar godzinę pierwszą i drugą, mijał kilometr za kilometrem, przejeżdżali wesoło pogwizdujący robotnicy. K. szła w imię przyjaźni, w imię czynienia dobra. I gdzieś przy czwartym kilometrze, kiedy K. zaczęła zastanawiać się, jakie są objawy udaru, po trzech zboczeniach z trasy, kiedy nawigacja brzydko z niej zakpiła i wyprowadziła ją w pole kukurydzy, zalane potem oczy dziewczęcia ujrzały budynek, który musiał być magazynem.
I weszła jak do siebie – szybkim a posuwistym krokiem – i stanęła przed panią, której wyjawiła powód swej niespodziewanej wizyty.
– Tak – rzekła z zakłopotaniem pani – tak. Ale ta paczka była u nas do wczoraj. Trzymamy przesyłki w magazynie przez trzy dni, a potem wracają do nadawcy.
Smaczek numer trzy.
Przed oczami K. stanęło całe życie i cała przebyta droga, każdy kamyczek odciśnięty na zbolałych piętach i każda kropelka potu sperlona na gładkim czole. Odeszła kilka kroków, wybrała numer przyjaciółki i z właściwą sobie bezpośredniością, używając pięknych słów nacechowanych zgoła negatywnie, rzekła:
– Czy Ty potrafisz liczyć do trzech?
Najpierw zareagowała pani, która ze słowami „sprawdzę w magazynie” zniknęła z zasięgu wzorku K., a potem przyjaciółka, która dawno zapomniała o prostych działaniach matematycznych.
I potem jakoś poszło – pani z radością oznajmiła, że tir jeszcze nie wyjechał, a panowie magazynierzy z mniejszą radością przez pół godziny przekopywali się przez palety, aby na samym końcu wydobyć nieszczęsną paczkę, o którą zrobił się taki raban.
Mina panów wykonujących to niewdzięczne zajęcie – smaczek numer cztery.
I wróciła K. do Poznania. Z paczką. Z ulgą. Ze spalonym czołem. I z pewnością, że istnieje prawdziwa przyjaźń – choć w tym momencie o wiele bardziej przekonała się o tym jej przyjaciółka, która już nigdy nie pomyli się w liczeniu do trzech.
***
Kiedy myślę o K., mam ochotę nakarmić ją bułeczkami z nadzieniem z bitej śmietany i twarogu. To miękkie, puszyste, znakomite bułeczki, które uwielbiają absolutnie wszyscy – serdecznie Wam je polecam na radości i smutki.
Przesiejcie pół kilograma mąki, posólcie ją, zróbcie dołeczek, wkruszcie pół kostki drożdży, zasypcie je cukrem (100 g) i zalejcie ciepłym mlekiem (220 ml). Kiedy drożdże zaczną pracować, wbijcie jedno jajko, 80 g rozpuszczonego masła i odrobinę skórki z cytryny. Zagniećcie ciasto i odstawcie do wyrośnięcia (latem odkładam miskę na rozgrzany parapet i pół godziny później z uznaniem obserwuję dorodną drożdżową kopułę).
Małą śmietankę ubijcie z odrobiną pudru, kostkę twarogu rozgniećcie widelcem z czterema łyżkami brązowego cukru. Całość wymieszajcie.
Kiedy ciasto wyrośnie, przełóżcie je na podsypany mąką blat. Podzielcie na równe kawałki – z tej porcji wyjdzie ok. 16 bułeczek. Każdą porcję bierzcie na rękę, lekko rozpłaszczcie, nałóżcie łyżeczkę nadzienia i sprawnie zlepcie brzegi, robiąc sakiewkę. Dobrze dociśnijcie spód i układajcie po kolei na blaszce wyłożonej papierem.
Pieczcie 13 minut w 180°C (termoobieg). Na koniec ostatni smaczek, czyli puder (na bułeczkach). I wedle uznania – mleko, kakao, kawa (w filiżance). I błogi uśmiech (na twarzy).
Słodkości najlepiej smakują w towarzystwie przyjaciela, który pojechałby dla Was do Gądek pod Poznaniem. Ze dwa razy, jeśli byłoby trzeba. Bo nie każdy potrafi liczyć do trzech, no!
M.
____
ciasto: 500 g mąki pszennej, 100 g cukru, 50 g drożdży, odrobina soli, 220 ml mleka, jajko, 80 g masła, trochę skórki z cytryny
nadzienie: 150 ml śmietany 30%, łyżka pudru, kostka twarogu (250 g), 4 łyżki cukru
cukier puder do posypania
Ż says:
No, nie każdy umie do trzech liczyć… I nie każdy może zostać drugoplanową bohaterką opowiadania. A ja tak, ha!
A na te bułeczki, to K. po stokroć zasłużyła.
magda says:
Bułeczki znajdą się i dla K., i dla Ż. ;)) Serdecznie zapraszam do odbioru wyżej wymienionych bułeczek pod wiadomym adresem o dowolnej porze. Buziaki :*
K says:
🙂