Kojące risotto z bekonem
Lubię zdjęcia.
Mam pudełko z poziomkami, w którym przechowuję ulubione fotografie. Nawet poziomki na tym pudle nie są zwyczajne, tyko wyjątkowo ładne… Pisałam, że jestem estetką? No właśnie. Esteci mają w życiu pod górkę, bo ich potrzeba posiadania ładnych rzeczy w zasięgu wzroku kończy się tym, że zamiast zadowolić się pierwszym lepszym durszlakiem za śmieszne pieniądze, przepadają na amen na widok białego, metalowego cudeńka. Domyślacie się, prawda? Białe, metalowe durszlaki nie są tanie. Dobrze, że otaczam się ludźmi, którzy to rozumieją.
– Widziałam najpiękniejszy durszlak w moim życiu. Biały i metalowy. Taki, jaki ma Jamie.
– Naprawdę? Kup sobie. Należy ci się od życia odrobina przyjemności.
Więc kupię. Wtedy uciekłam, oszukując sama siebie, że jak nie kupię, to zapomnę i po sprawie. Naiwna! Więc wrócę do Ikei i kupię sobie biały, metalowy durszlak – bo należy mi się od życia odrobina przyjemności, bo jestem estetką. I będę odcedzać makaron z fasonem…
Ale do rzeczy. Lubię zdjęcia. Raz na jakiś czas przychodzi dzień, kiedy siadam na łóżku, owijam się szczelnie malinowym kocem i biorę w dłoń doskonałą herbatę. Do takich chwil esteci wybierają liściastego earl greya z płatkami bergamotki. Rozumiecie, to doskonale wpisuje się w ogólny anturaż.
Więc lubię zdjęcia, więc siadłam pod kocem z filiżanką herbaty i po raz tysiąc sto siedemdziesiąty piąty zajęłam się oglądaniem fotografii, które kiedyś… ktoś… z kimś… Oczy mi się śmieją w takich momentach, pamięć pracuje na pełnych obrotach. Myślę, co wtedy mówiliśmy, co jedliśmy (ha, natury nie oszukasz) i dlaczego na zdjęciu brakuje XYZ.
Kocham fotografie. Kocham te zatrzymane w czasoprzestrzeni chwile. Kocham uśmiechnięte buzie najbliższych, kocham nasze głupie miny. Zdjęcia pozwalają oszukać czas, a zarazem są bezwzględne. Przerysowują najmniejszy grymas, każdą zmarszczkę, każdy włos, który znalazł się w złym miejscu. A zarazem są taką gwarancją, że nawet te zamknięte nie w porę powieki mają sens. Że kiedy nas już dawno nie będzie, zdjęcia zostaną… Że przetrwa choć malutki ślad po kimś, kto miał przyjemność żyć w tym i tym czasie i być tu i tam. Fotografie są dowodem, że byliśmy. I obietnicą, że to wszystko ma sens, że żyjemy dłużej niż na chwilę.
Patrzę i wiem, kiedy z M., T. i P. mieliśmy dosyć łażenia po górach. Kiedy byliśmy zmęczeni. Uwielbiam zdjęcie upamiętniające to, jak zaszyłyśmy się z A. w krzakach, to jest zaległyśmy na leżakach przy cudnej kawiarni w przyczepie kempingowej. Zrobiłyśmy wtedy chyba z 70 kilometrów rowerem, byłyśmy szczęśliwe i nieziemsko zmęczone. I wtedy jadłam przepyszną tartę a’la Bounty (omamom) i piłam jedną z najlepszych kaw w moim życiu. Kocham zdjęcia z P., kiedy stoję z nim przy nim i wyglądam jak jego młodsza siostra. Ze zdjęć bije jego spokój, którego mnie brakuje – rodzice wiedzieli, co robią, bo idealnie się uzupełniamy. I dobrze mi, kiedy patrzę na niego na tych zdjęciach, kiedy widzę mądrość w oczach, okulary i niesforną czuprynę. Wiem, że kiedy będzie trzeba, ja popchnę go do działania, a on ściągnie mnie ze spokojem na ziemię, kiedy znowu odlecę za bardzo.
Kocham zdjęcia z M. Śmiejemy się przeważnie jak głupie. Jak szczerbaty do sucharka, jak powiedziałby mamełek. Ale najbardziej na świecie kocham zdjęcia z okresu, kiedy byłam mała. Siedzimy na schodach, mama ślicznie się uśmiecha i obejmuje mnie mocno, a ja z wdziękiem unoszę kąciki ust. Jestem ubrana w sukieneczkę w paseczki… No i T. Mamy w czym wybierać! Proszę bardzo, pierwsze zdjęcie. Jako czteroletnie dziecię wyjadałam mu obiad na ten przykład, a mama to uwieczniła. Głowa wystaje mi zza stołu, tata się śmieje. Ale moja ulubiona chwila… nasza chwila… to są wakacje w R. wiszę na jego plecach, on siedzi w kucki pod jakimś krzakiem (ale mieliśmy pomysły!) i uśmiecha się, bo mój ciężar na nim przeważa i wyglądamy, jakbyśmy mieli zaraz fiknąć koziołka.
W poziomkowe dni fotografii moje ciało potrzebuje kojącego jedzenia. Najbardziej kojącym posiłkiem jest dla mnie ryż – tym razem postawiłam na risotto na winie z boczkiem. Pyszne, proste, pełne aromatów i po prostu idealne.
Kroję drobno średnią czerwoną cebulę. Podsmażam ją na czterech łyżkach masła, dodaję sól i świeżo mielony pieprz. Dolewam trochę oleju, wsypuję szklankę suchego ryżu do risotto. Podsmażam chwilę, aż białe ziarenka pokryją się masłem i nabiorą orzechowej nuty. Dwie minuty później dolewam ¾ szklanki białego, wytrawnego wina. No, może trochę więcej… A później dolewam jakieś trzy szklanki bulionu, ale uwaga, uwaga – bulion dolewam stopniowo, chochelkę po chochelce (omamom, uwielbiam słowo „chochelka”). Ziarenka stopniowo chłoną płyn i pęcznieją…
Kiedy risotto dochodzi, dorzucam do niego dwie łyżki masła, próbuję i ewentualnie doprawiam. Na patelni robię bekon i to właściwie tyle! Jeśli lubicie serowe nuty, zetrzyjcie do ryżu trochę parmezanu, cheddara albo swojskiego sera bursztyn. Ja ser lubię, ale tym razem miałam ochotę poczuć winny posmak.
Więc lubię zdjęcia, więc siadłam pod kocem z miseczką risotto i po raz tysiąc sto siedemdziesiąty szósty tonę w chwilach złapanych w czasoprzestrzeni. Koję swoje ciało, koję swoją duszę. Więc lubię…
M.
______
lista składników (na dwie porcje): szklanka ryżu do risotto, około trzech szklanek bulionu (dolewamy go stopniowo, więc spokojnie, nie ma opcji, żeby wlać za dużo albo za mało), sześć łyżek masła, średnia czerwona cebula, ¾ szklanki białego, wytrawnego wina, cztery plastry boczku na bekon, sól, pieprz
Marcin says:
Chochlowałbym chochlą w tym “ryżotto”. Wygląda smakowicie
magda says:
😀