Drożdżówkowa celebracja

Jak to jest, że pozwalamy się poznać, oswoić, polubić, zakochać i znienawidzić?

Jak to jest, że jednym pozwalamy wejść do swojego życia, a innym bronimy wstępu, zapierając się drzwiami i nogami?

Jak to jest, że widzimy ludzi w tramwaju i nagle trafia nas jak grom z jasnego nieba – Boże, to ten człowiek, to mój człowiek, muszę go poznać, nie mogę tego stracić…?

Myślę o tym, dlaczego podejmujemy decyzję o oswojeniu, dlaczego chcemy poznać panią X i nie odzywamy się do pana Y. Ktoś powie, że każdy jest inny, jednych się lubi, a drugich nie. Zapewne tak jest, ale kiedy podchodzimy do kogoś, wcale nie wiemy, jaki jest naprawdę, a jednak zdobywamy się na odwagę i podchodzimy. To wielki heroizm dzisiejszych czasów, na który stać nielicznych – podejść, uśmiechnąć się, zacząć rozmawiać. Boją się tego dwie strony i każda trwa w swoim strachu jak w kokonie bezpieczeństwa. Ten, kto przełamuje wewnętrzne bariery i podchodzi, obawia się odrzucenia, a odrzucenia każdy z nas boi się najbardziej. Odrzucenie boli, ściska w środku i długo nie puszcza. A druga strona boi się skrzywdzenia, włącza reakcje obronne i ucieka – bo jak to tak, po co mnie zagaduje, co on mi tu będzie gadał, na pewno coś chce, czas brać nogi za pas, see you later. Albo raczej nie later, a never.

Często o tym myślę, a najczęściej, kiedy siadam na swoim szerokim parapecie i patrzę na pędzących we wszystkie strony ludzi. Gdzie idą? Kogo całowali przed wyjściem do pracy, komu wbili nóż w serce, ile mają dzieci i kim chcieli być, kiedy byli mali? Myślę sobie o tym wszystkim i coś łaskocze mnie w gardle – fascynują mnie ludzie i fascynuje mnie życie. I tak bardzo boję się, że kiedyś zabraknie mi odwagi, żeby iść pod prąd, żeby podejść, kiedy poczuję, że warto. I tak bardzo mam nadzieję, że nie odejdę, kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi będą mówiły, że tym razem warto zostać na parę minut, dwie godziny, cztery miesiące albo na całe życie.

Trudno być innym, trudno patrzeć na świat i widzieć otaczającą rzeczywistość, a nie tylko mnóstwo spraw do załatwienia. Trudno w drugim człowieku widzieć uśmiech i to, co w nim dobre. Trudno widzieć więcej, czuć więcej, myśleć więcej. Trudno, ale warto.

Czasami łapię się na tym, że mi nie wychodzi to chodzenie pod prąd. Że nie uśmiechnęłam się pierwsza, że kogoś zbyłam, że biegłam do sklepu, zamiast zrobić sobie spacer. Że zrobiłam coś, nie myśląc. Ale ratuje mnie tylko jedno – to, że mam tego świadomość i każdego dnia staram się zmienić na lepsze, nie pędzić przez życie, tylko spacerować, kontemplując otaczający mnie świat. Celebrując go, wyciskając z niego soki.

Moim prywatnym sposobem na celebrowanie życia są drożdżówki. Uwielbiam je i rzucam się na nie jak dzik w żołędzie, wyjadam bezwstydnie kruszonkę, oblizuję palce od lukru i wdycham zapach cytryn, którymi pachnie moja kuchnia.

Robię różne bułeczki, ale zawsze z tego samego ciasta bazowego. Ciasto na drożdżówki musi być zwarte, bo to ułatwia pracę z surową drożdżową masą. I kiedy mam ochotę na coś prostego, robię ślimaki z cynamonem, masłem i cukrem trzcinowym. Albo z budyniem i czerwonymi porzeczkami. Albo z białym serem rozgniecionym z cukrem i jagodami. Albo te najprostsze – z owocami i mnóstwem rozkosznie maślanej kruszonki, która rozpływa się na języku…

Celebrowanie życia zaczynam od przesiania mąki (420 g), którą solę. Robię w niej dołek, kruszę 25 g świeżych drożdży, zasypuję je 80 g cukru, część zastępuję cukrem z wanilią. Zalewam letnią maślanką (200 ml), dzięki której drożdżówki zyskują dodatkową puszystość i maślany posmak, ale można też wykorzystać mleko. Kiedy drożdże pracują, ścieram cytrynę i wbijam jedno jajko. Rozpuszczam 50 g masła i w końcu łączę wszystko. Powstanie elastyczne ciasto, które przykrywam ściereczką i odstawiam do wyrośnięcia.

Jeśli drożdżówki mają mieć kruszonkę, to wykorzystuję mój stały, najlepszy i niezmienny przepis, a więc przesiewam 100 g mąki, solę ją, dodaję 50 g cukru i 65 g zimnego masła. Wyrabiam opuszkami palców (pamiętajcie, żeby nie używać całej dłoni, bo kruszonka się ogrzeje i po wyjęciu z piekarnika będzie twarda jak kamień). Miskę z maślanymi okruszkami owijam folią i wkładam do lodówki – poczeka na swój moment.

Później sprawy idą szybko – jeśli robię klasyczne drożdżóweczki z kruszonką, to odrywam z ciasta kulki, układam je na blaszce wyłożonej papierem, dodaję owoce, smaruję bułeczki roztrzepanym żółtkiem i sypię okruchami. Jeśli mam ochotę na ślimaki, wałkuję ciasto na posypanym mąką blacie, wykładam ulubione dodatki – najczęściej budyń i jakieś kwaśne owoce – zwijam w rulon, kroję na plastry i też układam na blaszce. Piekę w 180 C jakieś 12 minut (z termoobiegiem).

Drożdżowe bułeczki można lukrować, można pudrować, ale trzeba je jeść. To najlepsza forma celebrowania świata, jaką znam!

M.

______

lista składników na ciasto podstawowe: 420 g mąki pszennej (typ 405 lub 450), 25 g świeżych drożdży, 80 g cukru (w tym trochę cukru z wanilią, jakieś 20 g), 200 ml maślanki lub mleka, jedno jajko, 50 g masła, skórka z cytryny, szczypta soli

lista składników na kruszonkę: 100 g mąki pszennej (typ 405 lub 450), 50 g cukru, 65 g zimnego masła, szczypta soli

 

 

 

(Visited 191 times, 1 visits today)

2 myśli na temat “Drożdżówkowa celebracja”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]