Ruf, bagietki i odrobina masła

Ruf wybił mnie z transu.

Przetarłam oczy i raz jeszcze przeczytałam zdanie, w które intensywnie się wpatrywałam. No i rzeczywiście, był tam ruf. Ruf zarósł chwastami. Językoznawca nie ma łatwego życia…

– O Panie! Kochany autorze! Gdyby nie kontekst, w życiu bym się nie domyśliła… – mruknęłam do ekranu, zapisując dokument tekstowy. Wydałam z siebie ciche parsknięcie i przez chwilę zastanawiałam się, czy śmiać się, czy płakać, ale w końcu westchnęłam z rezygnacją i zamknęłam mój prześliczny biały komputer.

Wiecie, kocham swoją pracę i nie mogłabym robić w życiu nic innego (dodajmy do tego jeszcze gotowanie i karmienie innych), ale takie kwiatki nie przestaną mnie zaskakiwać. Z jednej strony niezwykle mnie bawią, z drugiej smucą – tyle błędów otacza mnie na każdym kroku! Na ulicach, w sklepach, ulotkach z Lidla i w książkach. Kiedyś niemal zachłysnęłam się owsianką, kiedy przy śniadaniu wertowałam katalog promocyjny z jakiegoś marketu i dostrzegłam nad zdjęciem dyni jakże uprzejmą uwagę, iż „można ją zjejść ze skórką”. Doszło do tego, że nie dziwi mnie nawet „Bogusław” zapisany przez o z kreską. Da się, Kochani, możecie mi wierzyć, że się da… Chciałabym walczyć przynajmniej z niektórymi błędami, ale nie zawsze da się to zrobić, na przykład kultura osobista nie pozwala mi pouczać innych.

Mam trzy zasady. Po pierwsze, jeśli ktoś zrobi błąd, który przekracza pewne granice, zwykle w odpowiedzi staram się użyć tego samego zwrotu w odpowiedniej formie (tę metodę polecają wszyscy językoznawcy). Po drugie, poprawiam tylko najbliższych (którzy nie są z tego powodu szczęśliwi, ale trudno – nikt nie lubi wizyt u dentysty, ale czasami trzeba pocierpieć w imię wyższych idei). Po trzecie, nie jestem purystką i nigdy nikogo nie będę gnębić. Bo kiedy już przyjdzie świadomość językowa, to spokojnie można sobie pozwolić na zabawy językiem. Razem z przyjaciółmi posługujemy się różnymi powiedzonkami i przypuszczam, że jeśli ktoś czasem słyszy moje „bierę” w sklepie, z pewnością uważa mnie za rudą blondynkę. Tymczasem, o ironio, jestem filologiem (haha) i mówię „bierę”, bo niesłychanie mnie to bawi! Kiedyś pomagałam pewnej starszej pani wybrać kapelusz i kiedy po godzinie spędzonej nad sklepową półką jej znudzona twarz pojaśniała na widok różowego melonika, ona wykrzyknęła ochoczo „bierę”, ja zaś przepadłam na wieki.

Słuchajcie, nie bójcie się przy mnie mówić, nie bójcie się do mnie pisać. Jestem normalna, ale od przeznaczenia nie da się uciec! Postaram się przemycać we wpisach drobne wskazówki i ani się obejrzycie, jak w którymś poście ja rąbnę coś głupiego, a Wy będziecie mieli ubaw po pachy. Bądźcie bezwzględni!

Tymczasem rufy rufami, ale warto posilić czymś ciało spragnione drugiego śniadania. Obiecałam Wam przepis na przepyszne, chrupiące bagietki na zakwasie i myślę, że to receptura z kategorii tych, co to bierę bez wahania…

Najpierw ważna informacja. Przepis jest prosty, ale wymaga użycia zakwasu, więc nie zrobicie bagietek w piętnaście minut. Niemniej warto na nie czekać, mówię to ja! Trzy dni – tyle trzeba, by zakwas odpowiednio się zakwasił. W tym czasie Wasz apetyt wzrośnie, co dodatkowo podkreśli smak tego rozkosznie chrupiącego pieczywa…

Mówię Wam o tym na wstępie, żeby później nie było dramatów. Sama pamiętam, jak znalazłam w którejś książce przepis na sernik nowojorski i postanowiłam upiec go na urodziny przyjaciółki. Zostawiłam pieczenie na ostatnią chwilę, to jest na poranek. I wtedy okazało się, że sernik musi osiadać przez całą noc, do czego trzeba dodać paręnaście godzin w lodówce. Mój świat na chwilę runął, ale jakoś sobie poradziłam – wykorzystałam inny przepis, który sprawdził się świetnie. Na pewno go poznacie (przepis, oczywiście).

Więc najpierw zakwas – potrzebujemy 300 gramów mąki żytniej (typ 720) i 300 ml wody. Wszystko umieszczamy w słoiku, mieszamy i odstawiamy na dobę w ciepłe miejsce, polecam wykorzystać kaloryfer w łazience – w mojej łazience na kaloryferze stoi często słoik z zakwasem na chleb i drugi z zakwasem na buraki. Niedługo zacznę kisić cytryny i będzie wesoło na sto dwa! A wracając do chlebka, po dwudziestu czterech godzinach do słoika trzeba nam dodać kolejne 100 gramów mąki i 100 ml wody, wymieszać i odstawić. Powtarzamy to dzielnie jeszcze następnego dnia, w końcu mijają trzy dni i zakwas na bagietki jest gotowy – odkładamy wtedy 100 gramów do pieczenia i pozostałą część wkładamy do lodówki. Dzięki temu będziecie mogli szybko powtórzyć wypieki!

W końcu przyszedł czas na same przyjemności, te będą trwały doprawdy krótko. Przygotujcie 200 gramów mąki pszennej i 200 gramów mąki żytniej, dodajcie 2 czubate łyżeczki soli, 300 ml wody i wszystko wymieszajcie. Przykryjcie ciasto ściereczką i odstawcie na godzinkę do podrośnięcia. Następnie nagrzejcie piekarnik do 210°C, wyłóżcie blachę papierem, uformujcie dwie bagietki i delikatnie ponacinajcie je ostrym nożem. Oprószcie mąką i pieczcie jakieś 25-30 minut. Mam patent, jak sprawdzić, czy chleb jest gotowy – wystarczy postukać w bochenek od spodu, odgłos musi być pusty.

No i tyle! Bagietki są naprawdę pyszne. Wierzę w to, że proste smaki są najlepsze, a kawałek ciepłego chleba z masłem koi duszę i ciało. Więc czym prędzej nastawiajcie zakwas, a zanim ruf zarośnie chwastami, Wy będziecie cieszyć się smakiem tych przepysznych bagietek…

Całusy o smaku chleba,

M.

(Visited 158 times, 1 visits today)

6 myśli na temat “Ruf, bagietki i odrobina masła”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]