Chciałam, ale nie wyszło

Naprawdę chciałam. Wybrałam się na parę dni do domu, żeby wypocząć i zgubić kaszel.

Postanowiłam, że sobie odpocznę i tylko trochę popracuję, bo ostatnio wpadłam w kontrolowany pracoholizm. Oj, myślę sobie, trzeba coś z tym zrobić. Nie da się ciągle pracować, bo od nadmiaru literek można szybko oszaleć, więc spakowałam naprędce parę rzeczy i ruszyłam chyżo na dworzec, gdzie wcale nie było fajnie, ponieważ zajęcie miejsca w przedziale okazało się prawdziwym wyzwaniem na miarę naszych czasów. Cudem udało mi się uniknąć stratowania, zgniecenia i podduszenia, co bardzo niekorzystnie odbiło się na moim samopoczuciu, ponieważ bardzo nie lubię, kiedy ktoś przełamuje moją sferę osobistą.

Ostatecznie jakoś dojechałam, a ponieważ kaszlu wcale nie zgubiłam, a wprost przeciwnie, wzięłam szybką kąpiel i padłam jak nieżywa.

Wspominałam Wam, że wybrałam się do domu, aby odpocząć?

No właśnie. Najpierw obudziłam się zbyt wcześnie, bo po siódmej. A później uświadomiłam sobie, że obudziłam się zbyt wcześnie, bo z zewnątrz dobiega niepokojący dźwięk, który bezlitośnie wwierca się do mojego mózgu. To był dźwięk, jakby ktoś ścinał drzewo na moim parapecie.

Jęknęłam i przetarłam oczy, szukając za głową okularów. Mamrocząc coś cicho o nienormalnych ludziach, podreptałam do okna i otrzeźwiałam w ułamku sekundy.

Ktoś ścinał drzewo.

(chwila milczenia)

Wróciłam do łóżka i rzuciłam się w wir pracy, w końcu i tak fffkurzał mnie warkot piły. Zgłodniałam szybko, więc najpierw postawiłam na jaglankę. Jako iż właściwie ciągle myślę o jedzeniu, po jakimś czasie zaczęłam rozglądać się za obiadem i wtedy uświadomiłam sobie, że na taką niecodzienną sobotę idealnie pasuje pyszny makaron pappardelle z łososiem i szpinakiem w kremowym sosie.

Po pierwsze, nigdy nie mówcie parpadelle – tak mówi dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. Kochani, bądźcie inni i mówcie pappardelle! No i nie ma potrzeby, żeby do nazwy makaronu dodawać sam makaron. Wiadomo, że pappardelle to makaron i tyle. Polszczyznę można pięknie upraszczać, róbcie to!

Po drugie, kupcie świeży makaron jajeczny w 300 gramowym opakowaniu w Lidlu. Ugotujcie go w lekuchno osolonej wodzie, a w tym czasie rozgrzejcie w dużym rondlu cztery łyżki masła i podsmażcie na nim pokrojonego we wstęgi łososia (150 gramów, mniej więcej). Popieprzcie go, ale nie dodawajcie soli, bo wędzona ryba jest słona sama w sobie. Po chwili dodajcie do ryby świeży szpinak, jakieś dwie duże garście, i smażcie chwilę.

Z gotującego się makaronu odlejcie jedną trzecią szklanki wody, dołóżcie do niej cztery łyżki kremowego serka typu Philadelphia i trochę soku z cytryny. Odcedźcie makaron, wymieszajcie go w rondlu z łososiem i szpinakiem, na koniec dodajcie kremowy sos i połączcie wszystkie składniki. Ja lubię podawać rybę z koperkiem, Wam też polecam.

A kiedy zjecie ten nieziemsko pyszny makaron i będziecie chcieli odpocząć, dwa razy się zastanówcie… Niewykluczone, że i pod Waszym oknem jakieś biedne drzewo czeka na ścięcie.

Tymczasem bon appétit!

M.

 

(Visited 191 times, 1 visits today)

3 myśli na temat “Chciałam, ale nie wyszło”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]