Nie lubię słowa może

Siedzę na parapecie drugą godzinę, kawa bezczelnie wystygła, więc nie nadaje się do picia, ściskam w dłoni książkę, ale chyba wzięłam ją dla kamuflażu. I wstrętnie się oszukuję, że jeśli jeszcze chwilkę posiedzę, to może…

Może. Nienawidzę tego słowa. Jestem w pełni świadoma praw i obowiązków, które wynikają z tego stanu rzeczy. Więc nienawidzę słowa może i zaczynam zdanie od więc, czego prawdopodobnie nigdy nie wybaczy mi moja polonistka.

Może. Pierwsza scena. Ona siedzi przy stoliku, on patrzy trzecią minutę i męczy się w środku, ze strachu oczywiście. Dlaczego to mężczyźni przejmują inicjatywę…? Bo lubią zdobywać. Dlaczego kobiety czekają, aż znajdzie je książę z bajki…? Bo lubią być zdobywane i przez całe życie łudzą się, że romantyczne historie zdarzają się naprawdę. A ja przestaję wierzyć… Tymczasem ona, stolik, on. I liczy do trzech, i już podchodzi, i już mówi szybko, szybciutko, żeby powiedzieć i mieć to z głowy. Więc pójdziesz ze mną na kawę…? A ona – może

Druga scena. Ona się stara, trzeci raz ubija białka ze szczyptą soli, bo obiecała, że zrobi mu tort bezowy na urodziny. Pavlową mu zrobi, obiecała. W swojej wersji, ale i bezy będą piękne, i śmietana, słodka jak trzeba, czyli w sam raz – nie za bardzo i nie za mało, no idealnie słodka po prostu. I maliny będą, bo ma, bo kupiła, bo na targu babuleńka miała…

I białka się nie ubijają, łzy w kącikach oczu, patrzy na zegarek i już wie, że nie zdąży, że katastrofa, że zawiodła na całej linii, bo obiecała przecież, a są na pierwszym etapie i jak teraz da plamę, to umarł w butach… Więc umarł. Wyłącza robot planetarny, swoją dumę, i patrzy nań z wyrzutem. Nie ubił. Jaj już nie ma, czasu zresztą też. Siedzi przy stole, nie ma siły się ruszyć. Naokoło bałagan, rozbite skorupki, pestki z cytryny na środku stołu, bo bezę zakwasza się sokiem z cytryny, a przynajmniej ona tak robi, bo nie znosi octu, a do bezy to już w ogóle. I wtem telefon zaczyna śpiewać głosem Bisquit, że zaprosiłeś mnie do kina bardzo dawno już, więc podrywa się na krześle, rzuca w stronę komórki jak dzik w żołędzie i odbiera. Tłumaczy się wstrętnie, aż sama do siebie czuje niesmak, i zaczyna, że możeMoże następnym razem… Ale on już nie słucha. Nie chce dać jej żadnego może, czuje się rozczarowany, trudno, skoro nie dałaś rady, to mi się nie podoba, to jest brak szacunku, to jest dowód, że skoro raz zawiodłaś, to i drugi raz zawiedziesz, to nie to. Może nie wyszło, jak trzeba, może straciła swoją szansę, może to on jest imbecylem…

Nie ma trzeciej sceny, bo może mnie wykańcza. Nie lubię tego słowa, bo jest między młotem a kowadłem, jest niepewne jak los rozbitka na bezludnej wyspie. Może brzmi wstrętnie, jest do granic możliwości przepełnione obrzydliwą dwuznacznością. Bo przecież może być dobrze i źle. Może. Może zostanę na zawsze, a może tylko na chwilę. Może zjem z Tobą kolację, a może mam ochotę zostać na śniadanie. Może mam ochotę przedstawić Cię znajomym, a może nie, bo nie wiem, czy chcę, żebyś została w moim życiu na dłużej. Może zjem jaglankę, a może tosty z bekonem. Może lubię noc, a może dzień. Może jestem szczęśliwa, a może nie bardzo. Może cię spotkam, a może nie, bo zamiast być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, będę ronić łzy i oglądać Audrey Hepburn w Śniadaniu. Może nad morze, a może w góry? Może spodnie, a może sukienkę. Może. Może być, że może jest absolutnie na nie. Ja jestem na nie, jeśli o może chodzi.

I może… może zamiast tego całego może dam Wam dzisiaj coś pewnego – dam Wam przepis na bezbłędną tartę ze szpinakiem i pstrągiem łososiowym. Wyjdzie na pewno i nie ma tu miejsca na żadne może!

Przepis powstał na potrzeby środy (pozdrawiam brata!). Ułatwiłam sobie życie i kupiłam gotowe ciasto francuskie. Proszę nie przewracać oczami – gotowe ciasto francuskie to cudowny wynalazek. Raz próbowałam zrobić takie ciasto sama z przepisu Julii Child i namęczyłam się nieludzko, a efekty mojej mordęgi w smaku ani trochę nie odbiegały od wyszydzanej wersji sklepowej. Więc przestałam szydzić i od paru lat potulnie kupuję gotowe, sprawdzam tylko skład. Jeśli nie ma cudów na kiju, biorę i tyle.

Dno małej tortownicy wyłożyłam papierem, wylepiłam ciastem spód i odrobinę boków (jakieś dwa, trzy centymetry). Na to włożyłam papier i fasolę, podpiekłam spód jakieś piętnaście minut w 200°C (termoobieg). W tym czasie zajęłam się nadzieniem – roztrzepałam w dużej misce dwa jajka, 250 gramów ricotty (najlepiej wybrać tę kremową, bo inaczej w masie będą grudki i Święci Pańscy nie pomogą), 250 gramów śmietany 18%, odrobinę soku z cytryny, pokrojone drobno dwie szalotki i trochę szczypiorku. Dodałam oczywiście sól do smaku i świeżo mielony pieprz. Po 15 minutach zapiekania spodu zdjęłam obciążenie i zapiekałam ciasto jeszcze 5 minut.

Następnie ostrożnie wyjęłam podpieczony spód, oparzając się ze trzy razy (mam wybitny talent do autodestrukcji w kuchni). Na dnie ułożyłam trochę szpinaku, wylałam nań masę, ukłożyłam pokrojony w dużą kostkę i oprószony solą i pieprzem filet z pstrąga łososiowego, znowu sypnęłam trochę zielonego i udekorowałam wszystko przekrojonymi na pół pomidorkami koktajlowymi. Starłam trochę długodojrzewającego cheddara i włożyłam z gracją tartę do ostatecznego zapieczenia. Zmniejszyłam temperaturę do 180 stopni i zapiekałam całość jeszcze 20 minut. Tym razem się nie oparzyłam, bo zanim to wszystko ogarnęłam, tortownica cztery razy wystygła.

Wyszło pysznie! Kto nie wierzy, niech spyta P. To tarta idealna – i nie może, a na pewno.

Pozdrawiam z parapetu,

M.

 

(Visited 196 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]