Od czasu do czasu lubię nie chcieć
Stałam w piekarni w niebotycznie długiej kolejce, ale sama byłam sobie winna. Tylko frajerzy idą o siódmej rano po chleb, jeśli nie muszą tego robić i z powodzeniem mogliby kupić pieczywo bliżej południa.
Ale poszłam. Miałam ochotę na kromkę chrupiącego pieczywa z masłem i jajkiem na miękko. Kocham jajka, ale to już wiecie. Więc stałam grzecznie w kolejce i jako iż nie lubię nic nie robić, najpierw obejrzałam dokładnie wszystkie swoje paznokcie, następnie przeczesałam torebkę, przejrzałam ulotki, schowałam ulotki, wyjęłam błyszczyk, pomalowałam usta, złowiłam spojrzenie jakiegoś jegomościa, zignorowałam (mam dość męskiego towarzystwa, ale o tym przy okazji…), na końcu wyjęłam telefon i oddałam się konwersacji z przyjaciółką.
I kiedy już już już prawie była moja kolej, pani w średnim wieku przede mną przystąpiła do konwersacji z ekspedientką. Podsłuchuję ludzi, przyznaję się bez bicia, ale jestem językoznawcą i bronią mnie badania językowe w terenie… tak myślę. Więc nasłuchuję, co pani powie. A pani mówi:
– Chciałabym poprosić razowego, ale pół bochenka, krojony.
Uśmiecham się pod nosem, pewnie nie wiecie jeszcze, dlaczego, ale spokojnie.
– I chciałabym dwa eklery… Albo wie pani co, nie. Chciałabym jednak ptysie. Wezmę ptysie. Dwa. To wszystko, dziękuję.
Uśmiechałam się szeroko, pani myślała, że do niej, więc też się do mnie uśmiechnęła, tak żeśmy się do siebie uśmiechały, a potem ona poszła, ja kupiłam chleb słonecznikowy i wróciłam do domu.
Teraz Wam wytłumaczę, dlaczego się uśmiechałam. Zwróćcie uwagę na formy „chciałabym” i „chcę”. Banalne, powiecie, tryb przypuszczający i tryb oznajmujący czasownika „chcieć”. No tak, oczywiście! Ale weźcie pod uwagę, że kiedy mówimy na co dzień w mejlach, listach, wiadomościach ma messengerze, na pocztach, w urzędach i gdzie bądź, że zależy nam na osiągnięciu jakichś korzyści, dziewięćdziesiąt dziewięć procent społeczeństwa mówi hardo „chciałbym”. Chciałbym poprosić dwie bułki poznańskie. Chciałbym odebrać pocztę. Chciałbym zwrócić się z prośbą… Chciałbym powiedzieć, że… I tak dalej. Czaicie? „Chciałbym” znaczy mniej więcej tyle, że chciałbym, ale już nie chcę albo jeszcze nie chcę, w każdym razie nie chcę w tym momencie. Jeśli chciałbym, to przypuszczam, że chciałem albo będę chcieć… ale tylko przypuszczam. Nauczył mnie tego mój autorytet, którego szczerze miłuję, choć biedak o tym nie wie, profesor Jerzy Bralczyk. Więc Kochani, nie przypuszczajcie i chciejcie. I przekładajcie to również na codzienne życie.
Tę językową myśl chcę Wam sprzedać z kawową pianką i deserem w pięć minut, czyli tartą biszkoptową z jabłkami. Całość szczodrze posypiemy puderkiem i będzie pysznie! Na jeden z moich najbłyskawiczniejszych deserów potrzebne są dwa pyszne jabłka, cztery jajka, trzy czwarte szklanki mąki pszennej, pół szklanki cukru i wielka chęć na słodkie słodkości. Białka oddzielamy od żółtek, żółtka ucieramy z cukrem. Białka lekuchno (uwielbiam słowo „lekuchno”, tak mówi moja babcia) ubijamy. Uwaga, ubijamy je tyle, co nic – jak ubijecie je mikserem, wyjdzie piana, a z tarty biszkoptowej zrobi się pierwszorzędny biszkopt. Więc lekuchno ubijamy białka, do tego dodajemy żółtka z cukrem i przesianą mąkę. I już. Tortownicę wykładamy papierem, na to masa, na masę pokrojone w ósemeczki jabłka. Pieczemy niedługo, jakieś dwadzieścia minut w 180°C, ja piekę z termoobiegiem (bo mogę). I później pudrujemy, byle obficie. W końcu to deser! Co do kawy – mam nadzieję, że macie ekspres. I spieniacz do mleka. Ja mam…
M.
PS Jeśli są wśród Was złośliwcy z kategorii „jakazciebieblogerkaskorosamaniepieczeszchleba”, to chcę (!) Wam powiedzieć, że sama też piekę chleb. Tylko tego dnia mi się nie chciało. Pozwalam sobie, żeby czasem mi się nie chciało i Wam też polecam!
PPS I chcę pozdrowić mamę. Bo ostatnio pozdrawiałam tatę, a na świecie musi być sprawiedliwość!