Czerwone szpileczki o jedenastej i placuszki z pstrągiem na obiad

Poszłam do Lidla i zostałam obserwatorką.

Dumnie dzierżyłam w dłoniach donicę z rozmarynem, dzielnie podtrzymując na ramieniu torbę, w której miały być tylko krewetki, a znalazło się tysioncpincsetstodziewińcset rzeczy. Wiadomo, że nie obejdę się bez ryżu do sushi (przecież uwielbiam i na pewno kiedyś nauczę się zwijać rolki!), małej doniczki wiosny (narcyzy!), naręcza bananów, mleka, razowej mąki, passaty pomidorowej i pomidorków truskawkowych (pyszota!). A skoro na ramieniu znalazły się pomidory, to i mozzarella, a skoro promocja, to dwie.

Wlokłam się chodnikiem i zarzucałam z westchnieniem torbę, kiedy stałam się obserwatorką.

Zatrzymałam się w pół kroku. Torba i mozzarella stały się absolutnie nieważne. Tramwaj w oddali przestał szumieć w charakterystyczny sposób, doniczka prawie wypadła mi z rąk.

Byli roześmiani i nie widzieli nic poza sobą. Nonszalancko kroczyli przez środek torowiska, nie zwracając uwagi na niedogodności terenu. Ona podtrzymywała się na jego ramieniu, drobiąc czerwonymi szpileczkami (dżizas! w styczniu!), a fałdy jej tiulowej sukni szumiały jak ulotna melodia pozytywki (dżizas! w styczniu!). Pukle najbardziej blondwłosych włosów na świecie podskakiwały wokół twarzy, która była śliczna za sprawą szerokiego uśmiechu.

Tak uśmiecha się tylko kobieta, która kocha.

On miał czarne okulary przeciwsłoneczne, ale patrzył na nią tak, że… Wiedziałam, że chce się przy niej budzić i zasypiać do końca świata i o jeden dzień dłużej. Miał świetny garnitur z idealnymi nogawkami i tak pięknie podtrzymywał ją w pasie, kiedy czerwony obcasik ugrzązł przy torach.

Była jedenasta rano, a oni wyglądali, jakby wracali do hotelowego pokoju po wyśmienitej kolacji gdzieś na Podgórnej. Nic nie miało dla nich znaczenia, ich światy wirowały wokół siebie i tyle wystarczało im do pełni szczęścia. I kiedy ja wzdychałam głęboko, jako że mam serce łzawe i skłonne do wzruszeń, oni zatrzymali się w tym swoim powolnym spacerze i zaczęli się serdecznie śmiać. Najpewniej było to coś głupiego – zakochani potrafią zaśmiewać się z bzdur, jeśli tylko łapią swoje myśli i rozumieją się bez słów. Więc śmiali się szaleńczo i coraz głośniej, ona podtrzymała się go drugą dłonią i tak sobie stali na środku torowiska.

Uśmiechnęłam się w końcu i rzeczywistość zadzwoniła mi w uszach. Głosy miasta znów docierały do moich uszu, gdzieś w oddali ze zgrzytem ruszył tramwaj, ktoś krzyczał zbyt głośno, zagraniczni turyści przelewali się głośno za moimi plecami. Zostawiłam zakochanych samych sobie. Podwójnie odczułam ciężar zakupowego szaleństwa, ale szłam rześko i podśmiechiwałam się pod nosem.

Tiulowa dama i jegomość w okularkach tkwili w mojej głowie dłuuugo, właściwie przez cały dzień. Uśmiechali się do mnie zadziornie, kiedy w domu rzuciłam się na ekspres i później, kiedy smażyłam placuszki ziemniaczane. Zjadłam je z kwaśną śmietaną, jajkiem sadzonym, wędzonym pstrągiem i roszponką. Były pyszne, więc radzę Wam dobrze, abyście je popełnili.

***

Co będzie potrzebne? Zanim wymienię, napiszę Wam ważną rzecz. Podaję składniki na jedną porcję – ani dużą, ani małą. Taką na młodą kobitę, która lubi jeść! Więc tak: dwa ziemniaki, mała cebulka dymka ze szczypiorkiem, dwie płaskie łyżki mąki pszennej, dwa białka i dwa jajka w całości, kwaśna śmietana lub jogurt grecki, kawałek wędzonego pstrąga, garść roszponki, sól i świeżo mielony pieprz.

Ziemniaki trzeba zetrzeć na średnich oczkach, albo jak kto lubi – znam miłośników grubo tartych placków (pozdrawiam tatę), drobniutko zmielonej masy i takich, którym wszystko jedno (ostatnia kategoria jest najgorsza). Ziemniaki trzeba włożyć na sitko. Kiedy oddzieli się skrobia, przekładam je do miski, dodaję pokrojoną drobniutko cebulkę ze szczypiorkiem (trochę zostawiam do dekoracji), sól i pieprz, a na koniec mąkę. Kochani, z mąką uważajcie! Podałam dwie łyżki, ale wiecie… trzeba to zrobić na oko. Nic Wam nie poradzę, ziemniak ziemniakowi nierówny. Wszystko mieszam niedbale i na koniec dodaję spienione, ale nie ubite białka. Mieszam i masa jest gotowa do smażenia – placki smażę na oleju z dwóch stron, muszą się ładnie zrumienić.

I to właściwie tyle! Jajka można posadzić na miękko albo ugotować je w koszulkach (odsyłam do pierwszego wpisu). Wykładam całość na talerz – placki, dookoła zieleninka, na placki kleksik śmietany, na to rybka, jajko i szczypiorek. Proste, efektowne i niezwykle smaczne. Moje.

PS Od tamtego czasu przystaję na chodniku pod Lidlem i uśmiecham się do siebie. I wiem, że kiedyś też wesprę się na silnym ramieniu i założę czerwone szpileczki o jedenastej rano!

M.

 

(Visited 144 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Jak zostałam babą...

Kiedy byłam mała, wujek mówił do mnie „madlajn”, a ja powtarzałam z oślim uporem, że nigdy nie będę gotować, bo to dobre dla bab. Teraz jestem już dorosła i choć w myślach lubię nazywać się po wujkowemu, stałam się babą swojego dzieciństwa – nie wyobrażam sobie siebie bez smaków. [...]